Rząd pomaga im wybiórczo. To nie jest polityka, to loteria
Budżet 2026 miał pokazać, że państwo rozumie realia osób żyjących z pracy, nie z haseł. Zamiast tego dostaliśmy jasny sygnał, że nie każdy ubezpieczony w systemie socjalnym jest traktowany na tych samych zasadach. Bo wtedy, gdy przychodzi do wypłacania świadczeń – równość kończy się na przemówieniach.
Od stycznia większość osób pobierających zasiłki otrzyma dodatkowe 10 euro tygodniowo. Nie wszyscy. Nowy zasiłek dla bezrobotnych, zależny od wcześniejszego wynagrodzenia – stworzony, by amortyzować skutki utraty pracy dla osób ze średnimi dochodami – został z tej podwyżki wykluczony. Mimo że jego odbiorcy płacili i nadal płacą wyższe składki PRSI właśnie po to, żeby w trudnym momencie nie zapaść się finansowo z dnia na dzień.
Szef Irlandzkiego Kongresu Związków Zawodowych Owen Reidy nie owijał w bawełnę i w liście do ministrów wskazał, że limity tego świadczenia – 450, 375 i 300 euro – nie drgnęły od 2022 roku. W tym samym czasie inne regularne płatności socjalne wzrosły o 36 euro tygodniowo, a od stycznia 2026 wzrosną łącznie o 46 euro. Innymi słowy: reszta systemu idzie w górę, a świadczenie, które miało chronić przed zapaścią finansową po utracie pracy, stoi w miejscu, podczas gdy inflacja i koszty życia nie czekają w kolejce.
Reidy mówi wprost: to świadczenie miało chronić przed szokiem dochodowym. Dziś nie chroni nawet przed realnym spadkiem siły nabywczej, a pracownicy i pracodawcy od 2028 roku będą dopłacać do systemu dodatkowe 1,6 mld euro rocznie. Wychodzi więc na to, że składki rosną, ale wsparcie już nie.
Podobnie stanowcza jest Laura Bambrick z ICTU, która wskazuje, że zamrożenie stawek zostało schowane w szczegółach budżetu, bez wyjaśnień i bez otwartej debaty. Jej argument jest prosty: umowa była jasna – wyższe składki PRSI w zamian za realną ochronę, gdy ktoś straci pracę. Tymczasem przeciętny pracownik dopłacił już 52 euro składki w tym roku, w kolejnym dopłaci 104 euro. Za to jego państwo nie robi nic, by utrzymać wartość świadczenia, na które się zrzuca.
Rząd odpowiada, że program jest nowy, trwa jego pierwszy pełny cykl i jest „monitorowany”. Minister Dara Calleary przekonuje, że wszystko jest analizowane i że ewentualne zmiany „mogą być rozważone w przyszłości”. Wskazuje też na podniesienie płacy minimalnej i fakt, że osoby z najniższymi zarobkami po utracie pracy otrzymają więcej niż wcześniej.
Problem w tym, że debata nie dotyczy płacy minimalnej. Dotyczy systemu, który miał zabezpieczać klasę pracujących o średnich dochodach, którzy latami płacili składki, nie oczekując niczego poza elementarną przewidywalnością, gdy życie potoczy się gorzej, niż zakładano. A dziś słyszą, że program jest „monitorowany”, choć jego założenia zostały zjedzone przez inflację, zanim jeszcze zdążyły na dobre ruszyć.
Rząd podkreśla, że maksymalna wypłata 450 euro jest wyższa niż w innych programach socjalnych, gdzie stawka od stycznia wyniesie 254 euro. To prawda. Tyle że to argument techniczny, a nie uczciwa odpowiedź na zasadniczy problem: świadczenie miało być proporcjonalne do zarobków i odporne na wstrząs finansowy. Dziś jest to zamrożone, podczas gdy świat wokół drożeje.
To nie jest też spór o 10 euro, a o wiarygodność państwa wobec ludzi, którzy do systemu nie przyszli po pomoc, tylko po ubezpieczenie. Natomiast ubezpieczenie, które nie działa wtedy, gdy jest najbardziej potrzebne, nie jest ubezpieczeniem i staje się obciążeniem w formie obowiązkowej składki.
Rząd lubi mówić o pracy, odpowiedzialności i wkładzie obywateli w system. Dobrze. Ale gdy najbardziej regularni płatnicy słyszą, że „zmiany mogą być rozważane w przyszłości”, trudno nazwać to partnerstwem. To brzmi jak jednostronna umowa, gdzie obowiązek jest pewny, a ochrona, cóż, opcjonalna.
Budżet miał wzmacniać poczucie bezpieczeństwa. Wzmocnił za to przekonanie, że w polityce socjalnej Irlandii nie liczy się zasada, tylko kategoria, do której zostaniesz przypisany. A to przestaje być system i staje się selekcją, którą coraz trudniej ją obronić, używając języka troski.
Bogdan Feręc
Źr. Independent
