Tomahawki polecą na wschód, jak metale ziem rzadkich zamknięte będą na kłódkę?

Kiedy Ukraina zaczęła domagać się od Amerykanów dalekosiężnych rakiet, żeby „poprawić swój zasięg” i zagrozić rosyjskim rafineriom oraz sztabom położonym setki kilometrów od frontu, świat zrobił to, co zwykle: najpierw udawał, że nie słyszy. Później jednak pojawiło się nazwisko, które niczego nie ignoruje, choć wcale nie musi reagować natychmiast, czyli Donald Trump. Po tygodniach mamrotania doradców, analiz Pentagonu i prób odgadnięcia kolejnych kroków przez Fox News, Trump mówi „tak”. Tomahawki polecą.
I wtedy zagrzmiało z Kremla. Rosja, jak zawsze, mówi, że to „nieuczciwe”, „prowokacyjne”, „bezprecedensowe” i „będzie odpowiedź”. Retoryka gotowa, dekoracje ustawione, tylko rekwizytów brak. Bo co Moskwa może dziś realnie zrobić Amerykanom? Napisać ostrą skargę na X-ie? Wysłać notę do ONZ? Grozić, że przestanie kupować produkty McDonald’s, który i tak rebrandowali na „Wkusno i Tochka”? Kreml trąbi o odwecie na „dużą skalę”, ale ich skalą mierzy się ostatnio raczej liczbę spalonych składów amunicji.
I wtedy na scenę wchodzi Pekin – jednak nie na biało i złoto, tylko napompowany strategiczne, dyskretny i milczący jak księgowy Triady. Chiny ogłaszają kontrolę eksportu metali ziem rzadkich. Tych metali, bez których można co najwyżej wystrugać katapultę z drewna sosnowego, ale już nie zbudować elektroniki do rakiet, radarów, baterii, silników, sensorów i całej tej zachodniej zbrojeniowej biżuterii, a bez skandu i neodymu Ukraina może sobie co najwyżej ulepić Tomahawka z plasteliny.
Przypadek? Jasne, równie przypadkowy jak to, że wódka pojawia się na stole w chwili, gdy zaczyna się rodzinna awantura. Pekin oficjalnie tłumaczy, że chodzi o „zrównoważony rozwój”, „ochronę zasobów” i „nowy etap nadzoru eksportowego”, ale mniej oficjalnie… Wystarczy spojrzeć na termometr geopolityczny. Waszyngton dozbraja Ukrainę w Tomahawki, Moskwa wścieka się jak kot bez miski, a Chiny akurat wtedy zakładają kaganiec na sektor, który jest tlenem dla zachodniego przemysłu obronnego i pomocowego dla Ukrainy. Jeśli to tylko zbieg okoliczności, to ja jestem szwagrem Xi Jinpinga.
Pamiętajmy też, że Rosja i Chiny nie wymieniają się uściskami dłoni, oni wymieniają się interesami. BRICS nie jest klubem przyjaciół, tylko giełdą wpływów. Kreml ma problem i nie jest w stanie zmusić USA do zmiany decyzji, ale może zrobić coś innego, więc poprosić kogoś, kto może sprawić, aby zabolało Waszyngton nie militarnie, tylko gospodarczo. Chiny, niestety dla USA, mają taki guziczek od globalnego łańcucha dostaw. Wystarczy go lekko przycisnąć i nagle świat przypomina sobie, że 90% metali ziem rzadkich bierze się nie z Kanady czy Szwecji, tylko z Gansu, Jiangxi i Mongolii, a to miejsca kontrolowane przez Państwo Środka.
Jak to działa? Bardzo prosto. Tomahawk nie leci na paliwie złośliwości, tylko na chipach, ceramice, magnesach i wysokoenergetycznych komponentach. Żeby jednak Zachód mógł pompować Ukrainę high-techem, musi mieć dostęp do metali ziem rzadkich. Jeśli tego dostępu zabraknie, to nawet Lockheed Martin będzie zmuszony organizować przetargi na złomowanie starych lodówek, żeby odzyskać dysproz i terb.
Czy Pekin robi to z miłości do Putina? Oczywiście, że nie. To nie romans, tylko rachunek. Rosja daje ropę, gaz, zboże i strategiczne podglebie polityczne, Chiny dają czas, technologię i parasol gospodarczy. BRICS to nie sojusz miłości, tylko sojusz cierpliwych szyderców patrzących, jak Zachód wymachuje sankcjami, nie zauważając, że ktoś właśnie skręca kurek surowcowy. Pytanie brzmi więc nie: „Czy to efekt porozumienia Moskwa–Pekin?”, tylko: „Na jakich warunkach to ustalono?” i czy to dopiero początek. Bo jeśli Chiny zamknęły kranik, to wcale nie muszą go od razu odkręcać. Mogą trzymać kurek w połowie otwarty, szachując USA: „Chcecie Tomahawków dla Kijowa? Zobaczymy, czy dacie radę zbudować je z kredy i recyklingu telefonów Nokia”.
A Moskwa? Ona oczywiście nie przyzna, że musi prosić Pekin o pomoc. Oficjalnie będzie mówić, że to zbieg okoliczności, suwerenna decyzja Chin i naturalna reakcja na „imperialistyczne agresje”. Ale gdzieś w gabinetach z żyrandolami z czasów Breżniewa ktoś już z ulgą poprawia krawat i mówi: „Udało się. Niech teraz Zachód próbuje podskakiwać bez tych wszystkich latających gadżetów”.
Świat dziś nie dzieli się na tych, co mają armię, tylko na tych, co mają surowce do jej utrzymania, a Chiny właśnie pokazały, że w globalnym zegarze to one trzymają sprężynę. Ameryka może dawać Ukrainie Tomahawki, ale Pekin może zdecydować, czy będą to rakiety, czy symboliczna dekoracja. Teraz jeszcze gdzieś w tle milczy jedno niewygodne pytanie: ile jeszcze takich „niezależnych decyzji gospodarczych” Pekin ma w zanadrzu, ile z nich jest podpisanych chińskim atramentem, a ile tuszem pochodzącym z Kremla?
Bogdan Feręc
Photo by Maxim Tolchinskiy on Unsplash