Mnich nie schodzi ze sceny. Domniemany przestępca między sądem a urną wyborczą
Gerry „The Monk” Hutch znów jest w Dublinie i znów gra va banque. Ledwie opadł kurz po kolejnych doniesieniach o możliwym postępowaniu karnym w Hiszpanii, a Hutch już potwierdził swój udział w nadchodzących wyborach uzupełniających w okręgu Dublin Central. Polityka i wymiar sprawiedliwości spotykają się tu w jednym kadrze, bo 62-letni Hutch dał się sfotografować w centrum miasta, pozując z przechodniami i mężczyzną przebranym za Świętego Mikołaja. Symboliczne zdjęcie jak z epoki chaosu, czyli oskarżenia, świąteczna czapka i kampania wyborcza w jednym.

Powrót Hutcha do Irlandii nastąpił w momencie szczególnie dla niego niewygodnym. Prokuratorzy na Lanzarote rozważają wszczęcie przeciwko niemu postępowania w sprawie domniemanego prania pieniędzy. Hiszpańscy śledczy chcą, by stanął przed sądem w tzw. skróconej procedurze, a przewidzianej dla czynów zagrożonych karą do dziewięciu lat pozbawienia wolności. Hutch był jedną z dziewięciu osób zatrzymanych w ramach międzynarodowego śledztwa i spędził kilkanaście dni w areszcie, zanim wyszedł za kaucją w wysokości 100 tys. euro. Sprawa dotyczy łącznie dziesięciu podejrzanych, a decyzja o skierowaniu aktu oskarżenia należy teraz do prokuratury.
Równolegle nad głową Hutcha wisi także postępowanie prowadzone przez irlandzkie Biuro ds. Przestępstw Majątkowych, które domaga się od niego zapłaty około 800 tys. euro zaległych podatków z lat 2006–2010. Źródła bliskie „Mnichowi” twierdzą, że nie zamierza on regulować tej kwoty. Całość układa się w obraz człowieka permanentnie balansującego na granicy prawa, który jednocześnie konsekwentnie domaga się prawa do sprawowania władzy, jeśli już nie nad krajem, to przynajmniej nad kawałkiem miasta.
Władze sądowe w Hiszpanii oficjalnie podkreślają, że ambicje polityczne Hutcha nie mają żadnego wpływu na toczące się postępowania. Kandydowanie w wyborach nie jest ani tarczą ochronną, ani okolicznością łagodzącą. Formalnie wszystko się zgadza. Politycznie jednak sytuacja jest znacznie bardziej niepokojąca. Oto bowiem człowiek określany przez organy ścigania jako podejrzany o przywództwo międzynarodowej grupy przestępczej buduje narrację o „służbie publicznej” i „zmianie”, odwołując się do lojalności lokalnej społeczności.
Hutch nie jest postacią nową w irlandzkiej przestrzeni publicznej. Ponad rok temu został uniewinniony przez Specjalny Sąd Karny od zarzutu udziału w strzelaninie w hotelu Regency w 2016 roku, w której zginął David Byrne, a powiązany z kartelem Kinahan. Uniewinnienie nie oznaczało jednak pełnej rehabilitacji. Sędzia Tara Burns wprost wskazała w uzasadnieniu wyroku, że istnieją dowody sugerujące, iż Hutch miał kontrolę nad bronią używaną w ataku już po jego dokonaniu. To subtelna, lecz znacząca linia podziału między brakiem wyroku skazującego a moralną i faktyczną odpowiedzialnością.
Mimo to Hutch z pełnym przekonaniem mówi o swojej politycznej przyszłości. Twierdzi, że kandyduje, bo „ludzie z jego społeczności go o to prosili”. Deklaruje gotowość służenia dzielnicom Dublina 1, 3 i 7, a nawet całemu krajowi. Zapewnia, że jest pewien zwycięstwa i że nie zamierza nikogo przekonywać na siłę. W tej retoryce pobrzmiewa stara, dobrze znana nuta, więc outsider przeciw systemowi, lokalny „swój” przeciw elitom, człowiek ulicy przeciw instytucjom.
Problem w tym, że demokracja nie polega wyłącznie na prawie kandydowania. Opiera się także na zaufaniu publicznym, a to trudno budować, gdy jedna noga stoi w Komisji Wyborczej, a druga w prokuratorskich aktach. Sprawa Hutcha stawia niewygodne pytanie o granice politycznej normalności, czy wystarczy formalna niewinność, by ubiegać się o władzę, nawet gdy wokół piętrzą się podejrzenia, śledztwa i finansowe roszczenia państwa?
Bogdan Feręc
Źr. Dublin Live
Photo by Vitaly Mazur on Unsplash / Facebook


