Kosa na kierowców
Irlandzkie drogi mają w sobie coś z ballady: lekko falują, wiją się jak linia życia na dłoni starego żeglarza, a zarazem potrafią trzepnąć kierowcę w pysk jak babcia, kiedy wracasz o trzeciej w nocy i mówisz, że „to tylko chwilka była”. I to byłaby piękna historia, gdyby tylko mieszkańcy tej wyspy nie traktowali ograniczeń prędkości jak memu, z którego można się śmiać, dopóki nikt nie zrobi ci screena.
Przekraczanie prędkości na Zielonej Wyspie to folklor, pewien rodzaj narodowego breakdance’u, gdzie samochód tańczy szybciej niż przepisy przewidują, a kierowca klika w telefon, jakby właśnie pisał do swojej terapeutycznej grupy wsparcia, że „czuje się dziś oceniany przez znaki drogowe”. Patrzysz na te asfaltowe wędrówki dusz i myślisz: czy tu panuje jakiś porządek? Czy może to archipelag anarchii, gdzie jedyną regułą jest „sure, it’s grand”, czyli słynne irlandzkie: „będzie git”.
A drogowa Garda? Ta wygląda, jakby grała w grę o nazwie „odgadnij, gdzie dziś nie damy rady dojechać”. Funkcjonariuszy jest tak mało, że gdybyś ich zebrał wszystkich na odprawę, to wyglądałoby to bardziej na zbiórkę klasową niż na aparat państwowy. Wyglądają trochę jak grupa harcerzy, którzy się zgubili i próbują z powagą udawać, że to część planu.
Znaki drogowe stoją sobie, owszem, dumne, czasami pokryte irlandzką zielenią, ale z aurą nauczyciela, który wie, że i tak nikt nie odrobił pracy domowej. 120, 100, 50 to dla wielu kierowców to bardziej sugestia niż nakaz. Coś jak: „miło byłoby, gdybyście zwolnili, ale nie róbcie sobie wyrzutów sumienia, serio, żyjcie swoim życiem”.
Władze pomyślały więc, co już samo w sobie jest zaskakujące, ale wydumały, że postawią więcej fotoradarów. Takich porządnych, nowoczesnych, elektronicznych kapłanów praworządności. I tu muszę przyznać niby słusznie, choć odważnie, jak na Irlandię. Fotoradar ma w sobie energię szkolnej pielęgniarki: stoi, patrzy, nic nie mówi, ale zawsze swoje wie i da ci zastrzyk dyscypliny w najmniej oczekiwanym momencie.
Ale ja, jak to człowiek starej daty w ciele generacji Z – wierzę, że tradycja ma swoje metody na moralne kręgosłupy narodów. Żaden tam radar, żaden laser, żadne elektroniczne gwizdki i przestrogi funkcjonariuszy. Trzeba do kierowców przemówić starą, dobrą metafizyką, czyli tym, co zawsze działało na wyobraźnię, zanim ludzkość wynalazła nawigację i autopilota.
I tu wjeżdża mój pomysł, cały na czarno: kilkadziesiąt metrów za każdym znakiem ograniczenia prędkości, gdzie powinna stać figura Śmierci. Normalna, szanująca tradycję postać – kaptur, kościotrup, kosa dłuższa niż kolejka do paszportów po Brexicie i poszarpana irlandzkim wiatrem szmata symbolizująca odzież. Nic udawanego, żadna plastikowa wydmuszka, pora na estetykę z kręgu średniowiecznych manuskryptów wiedźm i magów.
Wyobraź sobie: pędzisz 90 km/h tam, gdzie powinno być 50, a tu nagle zza zakrętu patrzy na ciebie sama Harvesterka Dusz, która ze spojrzeniem pełnym rezygnacji, jakby chciała powiedzieć: „Serio? Znowu? Ja też chcę mieć raz wolne, człowieku”. Kierowca, nawet jeśli jest w trybie: „piszę z dziewczyną, bo pyta, co na kolację”, od razu poczułby jakąś duchową dyscyplinę. Przyhamuje z godnością, a może nawet schowa telefon, włączając w głowie tryb: „Może jednak dojadę, zanim mnie ktoś odprowadzi na tamtą stronę”.
To byłaby inscenizacja z przesłaniem. Sztuka uliczna połączona z bezpieczeństwem, a jednocześnie tradycja podana w nowoczesnym sosie. Coś jak TikTok, ale moralizatorski i bez tańczących kotów.
Jest też efekt wychowawczy. Dzieci z tylnych siedzeń pytałyby rodziców: „Tato, czemu ta postać z kosą patrzy na nas tak, jakby czekała na promocje w supermarkecie”? A rodzic odpowiedziałby, „bo mama znowu jedzie 80 w strefie 30 km/h”. I naród uczyłby się pokory, zdjęcia nogi z pedału gazu na raz.
Nie ma takiej technologii, która tak skutecznie uspokaja człowieka, jak poczucie, że ktoś zza krzaka śledzi jego potencjalne grzechy. A figura Śmierci…, bądźmy poważni, jest trochę jak influencer, który nie potrzebuje followersów, bo jest jedynym „kontem”, które każdy i tak kiedyś podbije.
Można by nawet zrobić różne wersje tematyczne: Śmierć rozczarowana, Śmierć zdziwiona, Śmierć sfrustrowana. Śmierć patrząca na zegarek, sugerując: „Nie śpiesz się, ja mam czas”. Taki swoisty kalendarz adwentowy grozy, rozstawiony co kilka kilometrów. I dopiero wtedy władze mogłyby spokojnie powiedzieć, że zrobiły wszystko, by kierowcy przestali uważać znaki ograniczeń za dekoracje krajobrazu. Fotoradar to tylko przedmiot, a Śmierć to historia ludzkości, natomiast historii, zwłaszcza tych ostatecznych, nawet najbardziej rozgadany kierowca z telefonem przy uchu nie zignoruje.
Może to szalone, może teatralne, ale na irlandzkich drogach mamy teatr i już od dawna grę, w której premiowaną codzienną stawką jest życie. Wprowadźmy więc element dramatyzmu, który nam przypomni, że życie jest cenne, a ograniczenia prędkości to nie drogi do piekła, tylko drogi do domu.
I aż mnie kusi, żeby dodać: jeśli to nie pomoże, pozostanie już tylko jedna metoda, dać wszystkim kierowcom irlandzkie matki na tylne siedzenie – niektórym teściowe, ale to by była kara nieludzka, ale figura Śmierci przynajmniej nikogo nie zruga po imieniu.
Bogdan Feręc
Graf. Obraz wygenerowany przez ChatGPT
