Demokracja bez wyboru, lud bez głosu
Kraje demokracji ludowej, brzmi jak zaproszenie na festyn, a było to raczej wezwanie na obowiązkowy pochód. Słowo „ludowa” miało przecież pachnieć chlebem, pracą i sprawiedliwością dziejową, ale w praktyce pachniało mokrym płaszczem w kolejce, pastą BHP i strachem mówionym szeptem. Demokracja? Była, owszem, tylko bez tej irytującej cechy, że można zmienić władzę.
Ten świat powstał po wojnie jak odlew z jednej formy. Polska, Czechosłowacja, NRD, Węgry, Rumunia, Bułgaria – różne języki, różne traumy, ale ta sama instrukcja obsługi: partia wie lepiej, a Moskwa wie najlepiej, natomiast obywatel ma wiedzieć, kiedy milczeć, czyli zawsze. Wybory odbywały się regularnie, z kalendarzową punktualnością, niczym pory roku. Różnica była taka, że wiosna zawsze wygrywała stosunkiem głosów 99 do 1, a ten jeden głos był najwyraźniej drukarską pomyłką, choć miał wskazywać, że są też przeciwnicy. Taki zabieg socjotechniczny, aby uprawdopodobnić demokrację, której w żaden sposób nie było.
Demokracja ludowa była ustrojem poetyckim, pełnym metafor, jak teraz, głupawego słownictwa, które nie miały odpowiedników w rzeczywistości. „Władza ludu” nie oznaczała nic więcej jak władzę nad ludem. „Sojusz robotniczo-chłopski” oznaczał sojusz z transparentu. „Wolność” była słowem tak często używanym, że zupełnie straciło znaczenie, jak moneta starta do gładkości, bez nominału i bez wartości.
Każdy z tych krajów miał swoją wersję tego samego snu, a raczej tego samego koszmaru z lokalnym akcentem. W NRD mur był dosłowny, w Polsce bardziej psychologiczny. W Rumunii kult jednostki przybrał formy niemal operowe, a w Czechosłowacji, biurokratycznie eleganckie. System był jeden, ale jego twarze różniły się jak maski w teatrze, w którym scenariusz i tak pisała jedna, akurat moskiewska ręka.
A jednak i tu robi się niebezpiecznie lirycznie, te kraje żyły. Między kartkami „Trybuny Ludu”, w kuchniach, w dowcipach opowiadanych półgłosem, w piosenkach puszczanych z radia Wolna Europa. Demokracja ludowa nie rozumiała jednego, że człowieka da się kontrolować, ale nie da się go całkiem zaprogramować. System był betonowy, lecz ludzie mieli w sobie wodę i ta woda z czasem rozsadziła fundamenty.
Dziś łatwo się śmiać, memować, robić retro estetykę z neonów i meblościanek, ale warto pamiętać, że demokracje ludowe były eksperymentem przeprowadzonym na żywych organizmach, bez zgody pacjentów i bez planu ewakuacji. To nie była „inna droga do nowoczesności”, to był objazd przez niedobór, cenzurę i zmarnowany czas.
Mówmy więc jak jest, że demokracja ludowa była sprytnym kłamstwem, opakowanym w patos i sprzedawanym hurtowo. Ładnie brzmiała, źle działała, a gdy w końcu upadła, niewielu za nią tęskniło. Historia bywa ironiczna i ta ironia polega na tym, że ludu w tej demokracji było najwięcej wtedy, gdy sama demokracja przestała być „ludowa”.
Coś Wam to przypomina? Bo mnie i owszem, a wcale nie muszę się cofać kilkadziesiąt lat, spojrzę na demokratyczną Europę, i jakbym nigdy z komunistycznej Polski nie wyszedł.
Bogdan Feręc
Photo by Filip Živaljić on Unsplash


