Gdzie kończy się scena, a zaczyna rzeczywistość?
Są aktorzy, którzy wychodzą na scenę, i są aktorzy, którzy próbują zrobić z niej ambonę. Kiedyś teatr był świątynią sztuki, dziś coraz częściej jest parkingiem dla moralizatorskich monologów, w których Szekspir musi ustąpić miejsca agitacyjnej ulotce.
Aktor to zawód piękny, prastary i doniośle rzemieślniczy, ale w jego DNA nie ma autorskich przemówień, jest partytura, jest tekst, jest rola, jest próba i jest w nim swoiste sacrum. I właśnie w tym tkwi jego potęga, w umiejętności wypowiedzenia cudzych zdań tak, by brzmiały jak własne. To nic innego jak wyjątkowa umiejętność magii transformacji, studium empatii, kontrolowane kłamstwo, które mówi prawdę, więc odwzorowuje rzeczywistość, choć w smokingach i tiarach.
Problem zaczyna się wtedy, gdy niektórzy aktorzy zaczynają wierzyć, że monolog wygłaszany ze sceny działa także poza nią i skoro potrafią zagrać sumienie narodu w serialu, to automatycznie dostają etatowe stanowisko sumienia tego samego narodu w rzeczywistości, ale rzeczywistość nie ma reżysera, nie ma też dubli i nie kreuje faktów.
Żeby było jasne: każdy człowiek ma prawo mówić. Aktor też. Gips na usta nikomu nie jest potrzebny, bo XXI wiek ma już dość własnych knebli, ale jest różnica między mówieniem swoimi myślami a recytowaniem scenariusza podsuniętego zza kulis popularności. Jest różnica między głosem a megafonem. Między opinią a tubą. Między człowiekiem a marką wykorzystywaną do transportu cudzej narracji, opakowanej w ładny głos i nieskazitelną dykcję.
Bo kiedy znane twarze zaczynają mówić jednym rytmem z oficjalnym chórem w takt nut ustalonych wyżej, a ich słowa brzmią bardziej jak polityczna depesza niż myśl ludzka, wtedy to już nie jest debata. To jest propagandowy playback.
Przykład? Niedawna wypowiedź głowy rodziny z serialu Rodzinka.pl, gdzie odniósł się do urzędniczki Straży Granicznej albo pewnej aktorki, która była łaskawa wypowiedzieć zdanie o napisie nad bramą obozu koncentracyjnego. Mniejsza o szczegóły, bo większy ciężar ma mechanizm, więc zarówno ów aktor, jak i aktorka, świadomi mocy własnego zasięgu, angażują się w alarmistyczne tony historycznej retoryki. Ton dramatyczny, emocjonalny, kategoryczny, czasami prześmiewczy i dyskredytujący, ale czy to jeszcze refleksja, czy już performans zgodny z zamówieniem chwili? W mojej ocenie to narracja wzmacniająca ustalony przekaz bardziej niż otwierająca rozmowę, a i mylona w faktach, co może wskazywać na luki w edukacji.
Historia i wydarzenia to nie scenariusz, który można przepisać pod doraźny efekt, bo i Straż Graniczna, a tym bardziej Oświęcim, nie są rekwizytami, które bierze się do ręki, by uderzyć w rytm bieżącej narracji. To są instytucje i miejsca, w których potrzebna jest delikatność ucznia historii, nie donośność gwiazdy.
Aktorzy natomiast niczym starzy bardowie, mają potencjał, by dotknąć prawdy głębokiej, ale gdy próbują być moralnymi drogowskazami, nie przechodząc najpierw własnej drogi bez suflera i bez scenopisu, ich wskazówki prowadzą częściej na plan filmowy niż w sens. Stara zasada mówi: kiedy mówisz cudzym tekstem, jesteś aktorem. Kiedy natomiast zaczynasz wierzyć, że cudzy tekst to twoja mądrość, zaczynasz być problemem.
I może to jest to, aby było mniej ambon, a więcej scen. Mniej kazań, więcej ról. Mniej recytacji narracji, więcej myślenia między wersami. Bo z całym szacunkiem dla obu przykładowych talentów: naród nie potrzebuje kolejnych recytatorów. Potrzebuje ludzi, którzy potrafią zdjąć maskę, zanim zabiorą głos. A sztuka? Ona broni się sama. Nie potrzebuje indoktrynacji. Potrzebuje ciszy, by wybrzmieć. Czy ktoś jeszcze pamięta, jak to się kiedyś robiło? Bo wtedy naprawdę działało i nie musiało być poparte celebryctwem.
Bogdan Feręc
