Cisza, która idzie pierwsza
Patriotyzm ma w sobie coś z rytuału starego jak bruk pod krakowskimi Sukiennicami. Nie dlatego, że jest niezmienny, ale dlatego, że lubi nosić ciężar pamięci na plecach i brzęczeć nim jak kluczami dziadka, które niby są z innej epoki, ale wciąż otwierają drzwi. Oglądałem tegoroczne uroczystości z okazji 11 listopada tak, jak ogląda się wnętrze zegarka po zdjęciu koperty. Zamiast patrzeć na wskazówki, wpatrywałem się w mechanizm, w śrubki i mikroskopijne zębatki, które robią całą robotę, choć nikt im nie bije braw. Skupiłem oczy na scenografii rzeczywistości. Na tym, co stoi w drugim planie, a przecież trzyma narrację niczym belka stropowa trzyma kamienicę. I tam, w tej ciszy między kadrami, zobaczyłem więcej prawdy niż w niejednym głośnym komentarzu.
Bo jeśli wyłączy się media, które ze swojej natury nie patrzą, lecz filtrują, zostawiając w kadrze tylko wygodne fragmenty świata, zostaje nam surowy rytm zbiorowej obecności. Marsz 11 listopada zawsze był lustrem polskich emocji. Lustrem nieidealnym, trochę porysowanym, w którym odbicia czasem się deformują, ale które nie oszukuje co do jednego: odbija masę. Tam był tłum, który nie jest statystyką, lecz organizmem, a w tym roku ten organizm miał wyraźnego przewodnika. Nie dlatego, że podnosił najwyżej flagę, ale dlatego, że potrafił być osią narracji bez cofania się do trików politycznego hałasu. Widać było, że ktoś wreszcie nauczył się mówić do zbiorowej wyobraźni bez tłumacza i bez przypisów, bez dopisków i bez gwiazdek na końcu zdania.
To, co mnie uderzyło, to nie obecność władzy, lecz jej potencjał i to, że ten potencjał budzi zgrzyt w kręgosłupach dwóch najbardziej doświadczonych graczy na polskiej politycznej szachownicy. Dwaj królowie, którzy zbyt długo zakładali, że plansza zaczyna się i kończy na ich ruchach. Jarosław Kaczyński i Donald Tusk są jak dwa rozdziały tej samej książki, choć jeden pisany stalówką, a drugi klawiaturą. Odmienny rytm, identyczny narracyjny trop: przewodzić, dzielić, zwyciężać, trwać. I nagle nadchodzi epizod trzeci, w którym nie ma komfortu wieloletniej dominacji, nadchodzi ktoś, kto może zmienić konwencję, a nie tylko protokół.
W tej grze nie chodzi o program, obietnice ani bilbordy. Chodzi o coś pierwotnego… o umiejętność bycia mitem na miarę chwili. Polityka w Polsce od zawsze była mniej racjonalna niż plemienna. Ci, którzy udają, że jest inaczej, próbują nas przekonać, że religijną ikonę da się zdemontować śrubokrętem. Nie da się. Wiarę się zastępuje tylko inną wiarą. Symbol zyskuje władzę, gdy trafi w nerw zbiorowej potrzeby. W tym roku nerw drgnął mocniej niż zwykle, a drgnął dlatego, że ludzie zaczęli szukać nie agitatora, lecz wodza. Nie konferencji, lecz kierunku. Nie komentarza eksperta, lecz znaku, że ktoś trzyma ster bez drżącej dłoni.
Z tej perspektywy Tusk i Kaczyński zaczynają wyglądać jak duet, który wciąż gra ten sam utwór, gdy orkiestra już zmieniła nuty. Ich retoryczny i polityczny geniusz, ale też spryt przez lata nadawały ton polskiej zbiorowej rozmowie, ale teraz przypominają bardziej echo niż głos. Ich konflikt stał się rytuałem, a rytuały, choć potrzebne, przestają elektryzować, gdy każdy zna kolejność gestów na pamięć. Ten polityczny teatr bez zaskoczenia traci magię, a scena bez magii staje się wyłącznie poczekalnią.
Nie mam wątpliwości, że obaj panowie zobaczyli to samo, co ja. Nie w kamerach, nie w komentarzach, lecz w przeoczeniach. W momentach, kiedy narracja rozjechała się z reakcją tłumu. W błysku oka tych, którzy przyszli nie po to, żeby klaskać na znak, lecz po to, żeby poczuć, że idą za kimś, a nie obok kogoś. To może być przełom, a może być tylko chwilowa korekta. Historia lubi żartować, że rodzi bohaterów tylko po to, by sprawdzić, czy potrafimy ich przegapić.
Wiem jedno, Polska nie jest miejscem, które znosi próżnię przywództwa. Kiedy scena jest pusta, wchodzą na nią demagodzy, którzy robią więcej dymu niż ognia, ale kiedy scena staje się przepełniona starymi aktorami, publiczność zaczyna szukać nowej dramaturgii. A kiedy pojawia się ktoś, kto umie połączyć tradycję z energią jutra, robi się ciekawie. Nie dlatego, że coś jest idealne, ale dlatego, że coś jest możliwe. Zmiana w polityce nie zaczyna się od deklaracji, lecz od uznania. Uznania, że ktoś wyrasta poza plemienny spór i mówi językiem szerszym niż sektory poparcia.
Czy to dobrze? Nie wiem. Czy to prawdziwe? Czas pokaże. Ale czy to realne? Tak. A realność ma większą moc rażenia niż ideologiczne marzenia. Polska od zawsze była krajem, który nie idzie środkiem, lecz przesileniami. Fale tu nie chlupoczą, tylko uderzają. Kiedy polityczne wahadło zmienia kierunek, robi to z przytupem, a nie z kurtuazyjnym wychyleniem. Z tej perspektywy widać zaskakująco prostą prawdę: naród nie chce już tylko wyboru między dwoma weteranami bitwy, których znamy na pamięć, łącznie z pauzami w ich przemówieniach. Naród zaczyna chcieć kogoś, kto nosi w sobie zmęczenie wojną domową, lecz ma przytomność przyszłości. Ktoś, kto nie przychodzi redukować przeciwnika do mema, lecz układać nowe zdania w zbiorowej wyobraźni.
Kaczyński i Tusk to dwa filary transformacji po 1989 roku. Bez nich nie da się opowiedzieć współczesnej polskiej historii, ale żaden filar nie jest od tego, by być wieczny. Filary mają sens, jeśli coś podtrzymują, a nie jeśli same stają się głównym spektaklem. Moment, w którym konstrukcja zaczyna służyć konstrukcji, a nie budynkowi, jest momentem koniecznej już teraz zmiany warty.
Dlatego mówię to z pełnym spokojem: ich czas nie dobiega końca z powodu błędów, lecz z powodu zużycia narracji. Polityka nie jest kroniką zasług, jest rytmem wyobrażeń. Kto trafi w rytm, ten prowadzi. Kto wypadnie z rytmu, ten zostaje w przypisie. A historia, jak wiemy, jest sentymentalna wobec początku, ale bezwzględna wobec finałów.
Nie piszę tego z drwiną, bo bardziej z poczuciem obserwatora, który wie, że zmiana władzy nie musi być wybuchem, może być momentem, w którym cisza staje się głośniejsza od okrzyku. W tym roku ta cisza prowadziła marsz. Nie hasła, nie transparenty, nie medialne opisy. Cisza, która mówi: dość powtórek tego samego serialu, czas na nowy scenariusz.
Przyszłość polskiej polityki nie zostanie rozstrzygnięta przed telewizyjnymi kamerami ani w sondażowych słupkach. Rozstrzygnie się w tym, czy ktoś potrafi być figurą większą niż polaryzacja, ale nieoderwaną od polskiego gruntu. Czy potrafi mówić językiem, który nie udaje, że jest akademicki, ale nie boi się własnej powagi. Czy jest w stanie stać się symbolem, który nie potrzebuje kolejnych przypisów i interpretacyjnych nawiasów. Jeśli to jest moment, w którym robi się miejsce na taką postać, to trzeba to powiedzieć bez strachu i bez kokieterii. Takie momenty nie zdarzają się często, ale kiedy przychodzą, bywają niewygodne dla tych, którzy przyzwyczaili się do przekonania, że zmiana występuje tylko jako efekt ich własnych decyzji.
Nie mam żalu do starej gwardii. Mam do niej sentyment, który wie, że nawet długie akty kiedyś się kończą. Ale mam też nadzieję – nie romantyczną, tylko praktyczną, że polska polityka wchodzi w etap, który nie będzie oparty wyłącznie na reakcji na poprzedni etap.
Bo kraje nie potrzebują wiecznej riposty. Potrzebują kierunku, a 11 listopada 2025 pokazał, że kierunek może się zacząć od rzeczy najcichszych. Od spojrzeń, od milczenia, od rytmu kroków. Wszystko zaczyna się w tle, zanim trafi na pierwsze strony. To, czego media nie wyłapią mikrofonem, często mówi najwięcej. A Polska znów zaczyna mówić w nowym tonie. Nie głośnym, ale prawdziwym i tego Europa od wczoraj nam zaczęła zazdrościć.
Bogdan Feręc
Fot. Kadr z nagrania ugrupowania Konfederacja
