Zielony bunt pod unijną flagą. Dlaczego Irlandczycy zaczynają mieć dość Brukseli?

Zacznijmy od sceny wręcz banalnej, a jednak symbolicznej. Kawiarnia w Limerick, stolik przy oknie, starszy mężczyzna z Irish Independent w jednej ręce, espresso w drugiej. Na pytanie o Unię Europejską odpowiada z nieukrywanym rozbawieniem: „Jasne, dołączyliśmy dla pieniędzy, ale teraz mówią nam tylko, co mamy robić”. I choć brzmi to jak westchnienie starego eurosceptyka, nie on jeden w Irlandii ma dziś podobne przemyślenia.
Tak, poparcie dla Unii Europejskiej w Irlandii powoli, ale stopniowo maleje. Nie jest to jeszcze poryw rewolucji, ale już wyraźne drżenie tektoniczne pod gładką powierzchnią oficjalnych statystyk. Jeszcze dekadę temu Irlandia była europejskim pupilem – wdzięczna za fundusze strukturalne, za wolny rynek, za wielki boom budowlany i cyfrowy eksport. Dziś – nieufna, ostrożna, momentami wręcz zgorzkniała. Dlaczego? Bo mieszkańcy Szmaragdowej Wyspy zaczęli się orientować, że kraina mlekiem i miodem płynąca nie do końca pachnie irlandzką trawą.
Od euforii do wątpliwości
Irlandia, państwo z dramatyczną historią brytyjskiej dominacji, długo patrzyła na Brukselę jak na antidotum na imperialną przeszłość. Wstąpienie do Wspólnoty Europejskiej w 1973 roku to był akt emancypacji, wybicia się na niepodległość gospodarczą. Dziś, po ponad pięćdziesięciu latach, coraz większa ilość Irlandczyków zadaje pytanie: czy w ten sposób zyskaliśmy nowego suwerena?
Brukselski język jest coraz bardziej obcy zwykłemu Irlandczykowi. Eurokraci mówią o Zielonym Ładzie, autonomii strategii i suwerenności cyfrowej, ale gdy rolnik z Offaly patrzy na rachunek za nawozy, a właściciel domu w Cork próbuje zrozumieć, dlaczego nie dostanie grantu na izolację, bo jego dom nie spełnia wymogów unijnej klasyfikacji energetycznej – to czuje się raczej zdezorientowany niż wdzięczny.
Unijne regulacje, które kiedyś były obietnicą ładu i dobrobytu, dziś przypominają dyktat. Narastające niezadowolenie z polityki klimatycznej, nadmierna biurokracja, próby regulacji mediów i internetu, czy ingerencja w kwestie tożsamościowe (np. gender i mainstreaming w szkołach) – wszystko to nie buduje wspólnoty, ale alienację rozlewającą się na różne grupy społeczne.
Kraj tranzytowy czy kraj na kolanach?
Przykład lotniska w Shannon, przez które od lat bezgłośnie przelatują amerykańskie samoloty wojskowe w drodze na Bliski Wschód, stał się tematem gorącym – nie tylko z perspektywy neutralności Irlandii, ale też jej suwerenności. Gdzie była Unia Europejska, gdy irlandzcy aktywiści domagali się wyjaśnień? Gdzie była ochrona dla irlandzkiej tożsamości, kiedy amerykańskie interesy ścierały się z europejskimi deklaracjami o pokoju i praworządności?
Dla wielu Irlandczyków Unia przestała być tarczą, a stała się kagańcem politycznym, gospodarczym, a nawet debaty publicznej. Ostatnie działania UE, takie jak Digital Services Act czy kodeks dezinformacyjny, odbierane są nie jako obrona demokracji, lecz jako atak na wolność słowa. Szczególnie w kraju, gdzie niezależność mediów zawsze miała wymiar egzystencjalny.
Czy Unia naprawdę rozumie Irlandię?
Irlandia nie jest Niemcami. Ani Francją. Ani Polską. To kraj, którego historia ukształtowała głęboki lęk przed zewnętrzną dominacją, a jednocześnie potrzebę wspólnoty, przynależności i oparcia. Ten paradoks czyni Irlandczyków trudnym partnerem dla brukselskich technokratów. Gdy Komisja Europejska mówi o harmonizacji, Irlandczyk słyszy: „Wszyscy mają być tacy sami”. A on – dumny z oporu wobec imperializmu, z niezależności umysłowej – nie chce być taki sam.
Coraz więcej mieszkańców Irlandii ma poczucie, że europejski projekt zaczął się rozpływać i nie jest już tym sprzed dziesięciu czy dwudziestu lat. Nie idzie w stronę pokoju i dobrobytu, ale w kierunku centralizacji, przeregulowania, inżynierii społecznej i że głos małych narodów – jak Irlandia – staje się w tym projekcie coraz mniej słyszalny. Unia Europejska, która miała być rodziną narodów, zaczyna przypominać biuro polityczne, w którym irlandzki akcent jest ledwo słyszalnym szmerem w tle francuskiego „raison d’état” i niemieckiego „ordnung muss sein”.
Zielona Wyspa z zielonym światłem do refleksji
Nie oznacza to, że Irlandia szykuje się do wyjścia z UE. Do Irexitu niestety wciąż jeszcze daleko i z jednej strony dobrze, a z drugiej… Ta powolna zmiana w podejściu do Unii Europejskiej oznacza jednak, że na wyspie zielone światło do poważnej debaty już się zapaliło. Coraz częściej w rozmowach w pubach, w radach lokalnych, na łamach gazet pojawiają się nieśmiałe i ciche wciąż pytania: „A co z naszą suwerennością?”, „Czy naprawdę mamy wpływ na decyzje Brukseli?”, „Ile z tego wszystkiego nam się jeszcze opłaca?”.
Poparcie dla Unii Europejskiej w Irlandii maleje, bo w mojej ocenie Unia przestała słuchać, a Irlandczycy to naród, który przez wieki uczył się mówić głośno, gdy świat próbował go uciszyć. Jeśli Bruksela nie chce obudzić się z ręką w torfie albo nocniku z francuskiej porcelany, lepiej niech sobie przypomni, że Irlandia to nie prowincja imperium, ale kraj z własną duszą – i własną historią buntów. I że kiedy Irlandczyk mówi: „we’ve had enough”, to nie jest pusty frazes, bo faktycznie mogą mieć dość, a będzie to początek czegoś większego.
Bogdan Feręc
Photo by Antoine Schibler on Unsplash