Szkoła jako pole bitwy. Irlandzki system edukacji w ogniu ideologii

Całkiem niedawno pewna grupa nauczycieli z Galway zaprosiła mnie na nieformalne spotkanie, gdzie jednym z tematów była teraźniejszość, ale i przyszłość szkoły w Irlandii. Jak się okazało, szkolnictwo na Zielnej Wyspie to z jednej strony relikt przeszłości, który nie do końca wie, w jakim kierunku ma zdążać, a jednocześnie ludzie tworzący szkołę, muszą być bardzo ostrożni.
Kiedyś szkoła była miejscem, gdzie dzieci miały się nauczyć czytać, pisać i liczyć, natomiast dziś szkoła w Irlandii to bastion wojny światopoglądowej, w którym arytmetyka ustępuje miejsca agendzie, a tablica staje się ekranem projekcji sporów dorosłych. System edukacji, który przez dekady uchodził za stabilny filar społeczeństwa, dziś coraz częściej przypomina kruchą fasadę, za którą ścierają się siły tradycji, postępu, religii i ideologii.
Nie ma w tym nic zaskakującego – szkoła od zawsze była przedłużeniem państwa, a skoro irlandzkie państwo przechodzi przyspieszoną transformację tożsamościową – od konserwatywnego katolickiego bastionu do nowoczesnej, świeckiej republiki z ambicjami liberalnego centrum Europy – to trudno się dziwić, że szkoła stała się terenem tej transformacji. Problem w tym, że ta transformacja nie przebiega harmonijnie. Wręcz przeciwnie – zamienia się w serię zgrzytów, doraźnych decyzji, cichych buntów rodziców i nauczycieli oraz głośnych manifestów polityków, a także organizacji ideologicznych.
Przez dziesięciolecia irlandzkie szkoły zarządzane były przez Kościół Katolicki – do dziś niemal 90% szkół podstawowych pozostaje pod jego patronatem. To dziedzictwo czasów, gdy Kościół nie tylko formował sumienia, ale regulował też codzienne życie społeczne – od małżeństw po cmentarze. Choć dzisiejsza Irlandia coraz bardziej dystansuje się od tej przeszłości, instytucjonalna obecność Kościoła w edukacji nie znika z dnia na dzień. Rządowe próby przejmowania szkół i przekazywania ich organizacjom świeckim postępują wolno – często z powodu braku alternatywnych struktur, ale też z uwagi na lokalne sentymenty i względy praktyczne.
Jednak prawdziwa zmiana dzieje się na poziomie treści, nie struktur. Programy nauczania są dziś przepełnione tematami społecznymi, które jeszcze dekadę temu nie przeszłyby przez drzwi kuratorium. Edukacja seksualna w wersji rozszerzonej, neutralność płciowa w języku, obowiązkowe zajęcia z różnorodności i równości – wszystko to ma swój sens w społeczeństwie równym i otwartym. Ale pytanie brzmi: kto pisze te programy i czy uwzględniają one poglądy wszystkich mieszkańców kraju?
Bo szkoła przestaje być miejscem wspólnym. Staje się polem starcia dwóch wielkich narracji – jednej zakorzenionej w religijnej tradycji i drugiej, mocno progresywnej, wspieranej przez organizacje pozarządowe, polityków i część mediów. Obie mają prawo do istnienia w pluralistycznym społeczeństwie. Problem w tym, że szkoła ma uczyć wszystkich – zarówno dzieci konserwatywnych rodziców z Westmeath, jak i dzieci aktywistów z Dublina. Tymczasem coraz częściej można odnieść wrażenie, że szkoła wybiera którąś ze stron.
Rodzice skarżą się, że nie są informowani o programach edukacji seksualnej lub że są marginalizowani, gdy mają pytania o zgodność programu z wartościami domowymi. Nauczyciele czują się pod presją wdrażania materiałów, z którymi się nie utożsamiają, a dyrekcje szkół próbują lawirować między rozporządzeniami ministerstwa a głosami z sali gimnastycznej, gdzie odbywają się zebrania pełne napięcia. To nie jest już edukacja – to jest prawdziwe pole minowe.
Jakby tego było mało, na horyzoncie majaczy kolejny front – nauczanie religii. Choć formalnie w wielu szkołach jest ono opcjonalne, to w praktyce dzieci, które nie uczestniczą w zajęciach, często siedzą bezczynnie w tej samej klasie lub są „przechowywane” w sposób mało konstruktywny. Wyjście z lekcji religii jest więc możliwe tylko na papierze, a w rzeczywistości stygmatyzuje. Rząd zapowiada reformę, ale nie mówi jasno, co stanie się z duchowym wymiarem szkoły – czy pozostanie on integralną częścią systemu, czy też zostanie wygnany na margines jak relikt innej epoki?
Nie sposób też pominąć wpływu migracji. Irlandzkie szkoły coraz częściej uczą dzieci z domów, w których mówi się po polsku, arabsku, ukraińsku czy somalijsku. To wielka szansa na społeczne otwarcie, ale też ogromne wyzwanie integracyjne. Jednak polityka państwa w tej sprawie często ogranicza się do sloganów o „wielokulturowości” i funduszy na „różnorodność językową”, bez realnych strategii wsparcia szkół, które muszą radzić sobie z tym w praktyce.
Co zatem dalej? Być może najwyższy czas, by zamiast ideologicznych zapasów, zapytać dzieci i ich rodziców – czego naprawdę potrzebują? Bezpiecznej przestrzeni, w której ich pociechy mogą rozwijać się bez indoktrynacji. Nauczycieli, którzy są autentyczni, a nie zastraszeni. Programu, który uczy samodzielnego myślenia, a nie gotowych poglądów. Ale przede wszystkim – szkoły, która jest wspólna, a nie czerwono-niebieska, nie jest także tęczowa ani „krzyżowa”, tylko po prostu – uczciwa.
Irlandia nie musi wybierać między Watykanem a wokiem. Musi znaleźć własną drogę – może trudniejszą, może mniej efektowną medialnie, ale uczciwszą wobec dzieci. Bo to one, nie dorośli ze swoimi bitwami, będą musiały żyć w świecie, który im zostawimy.
Bogdan Feręc
Fot. CC BY-SA 2.0 Stephen Craven