Poza demokracją, monarchią i socjalizmem: o systemach, które mogłyby nas ocalić lub ostatecznie pogrążyć

Wyobraź sobie świat, w którym nie ma głosowania co cztery lata na partie pełne nadętych retorów bez kompetencji, w którym nie ma złudnego „króla wszystkich Polaków” ani żadnego innego monarchy, którego jedyną legitymizacją jest zlepek genów, herby i wielowiekowa mitologia rodu, a jednocześnie nie ma systemu, w którym zasiłki stają się ważniejsze niż wiedza, produkcja i tworzenie.
Świat bez socjalistycznych eksperymentów, bez demokratycznych głosowań, w których wygrywa ten, kto lepiej zwodzi masy głosujące miast i wsi. Nie, nie chodzi mi o krainę chaosu ani Mad Maxa w europejskim wydaniu, choć pewnie i tego nie uniknęlibyśmy na początku. Chodzi mi o to, co mogłoby się narodzić, gdybyśmy naprawdę odważyli się zaprojektować ustrój inny niż wszystko, co znamy.
Czasem myślę, że najlepszym rozwiązaniem byłaby technokracja. Wyobraź sobie państwo, w którym premierem jest najwybitniejszy matematyk kraju, ministrem zdrowia najlepszy lekarz, a ministrem infrastruktury człowiek, który naprawdę wie, jak zaprojektować most, a nie jak wbić w ziemię łopatę przy obecności kamer. Rząd ekspertów, wybieranych nie na podstawie charyzmy, nie na podstawie partyjnych losowań, nie na podstawie liczby uścisków dłoni w kampanii, lecz na podstawie mierzalnych, twardych osiągnięć. Jedno jest jednak ważne, technokracja ma swoją ciemną stronę – i łatwo przeradza się w rządy aroganckich elit oderwanych od życia ludzi, którzy staną się nową kastą nietykalnych społecznych inżynierów. I tak oto, nawet jeśli rządziłby nami najbardziej genialny fizyk jądrowy, zawsze znalazłby się ktoś, kto przypomniałby mu, że nie umie usmażyć jajecznicy, a co dopiero rządzić krajem.
To może powinniśmy sięgnąć po meritokrację w najczystszej formie – władzę tych, którzy osiągnęli najwięcej. Brzmi pięknie, dopóki nie przypomnisz sobie, że osiągnięcia rzadko bywają równe na starcie. Człowiek urodzony w rodzinie milionerów osiągnie w systemie edukacji więcej niż dziecko z czwartego piętra bloku bez windy, gdzie zamarznięta szyba w zimie jest jedyną klimatyzacją. Meritokracja oznacza, że ci na górze będą zawsze tymi, którzy mieli dobry punkt startu. Chyba że wymyślilibyśmy system, w którym ocenia się nie tylko wynik, ale także dystans, jaki każdy przeszedł od miejsca startowego. I tu wchodzimy w utopię rodem z filozofii Rawlsa, a życie rzadko bywa tak sprawiedliwe, jak ideały filozofów.
Czasem marzy mi się timokracja, o której pisał Platon – rządy tych, którzy mają największy honor, odwagę i poczucie sprawiedliwości. Jednak nawet Platon wiedział, że władza psuje, a to możemy właśnie teraz obserwować w czasie rzeczywistym. Nawet najuczciwszy strażnik w końcu staje się Cerberem, jeśli nie ma nad sobą większego strażnika. Kto ma więc pilnować pilnujących? Nie filozof, nie moralista, nie poseł – być może – sztuczna inteligencja? I tak docieramy do nookracji – rządów rozumu, w których decyzje podejmuje SI wspierająca grupę najwybitniejszych ludzkich umysłów. Świat, w którym każdy ruch, reforma, nowy podatek, zmiana przepisów przechodzi przez algorytmy przewidujące skutki społeczne, ekonomiczne i ekologiczne w skali dekad. Brzmi to jak spełnienie marzeń Platona o idealnym państwie, w którym nie rządzi emocja ani propaganda. To także brzmi jak początek nowej formy tyranii, w której humanizm staje się marginesem, a zimna logika staje się religią. Co bowiem, jeśli SI dojdzie do wniosku, że najtańszym i najefektywniejszym rozwiązaniem problemu głodu, biedy i przeludnienia jest po prostu depopulacja?
Są i tacy, którzy mówią, że jedyną drogą jest anarchia konstruktywna – brak państwa, dobrowolne wspólnoty, samorządność i kooperacja. Piękna idea, ale wystarczy rzut oka na nasze podwórko, by zrozumieć, jak szybko anarchia przekształca się we władzę silniejszego. Kratokracja, czyli rządy najsilniejszych, nie potrzebuje parlamentów – wystarczy kij bejsbolowy i dobre zaplecze wśród lokalnych osiłków. To scenariusz, którego nikt rozsądny nie chciałby testować w praktyce, chyba że w grach komputerowych.
Może więc teokracja technologiczna? Rządy kast transhumanistycznych kapłanów, którzy niosą ludzkość ku nieśmiertelności, cyfrowej transcendencji i oświeceniu neuronowemu. Znamy to już – korporacyjne świątynie, cyfrowe światy, implanty moralności i nieśmiertelni guru z czipem w mózgu. A jednak coś w tej wizji przyciąga jak świecący neon w nocnym Hongkongu – obietnica przekroczenia granic ciała, śmierci, chorób i ciemnoty. Problem w tym, że w takich systemach człowiek zawsze przestaje być człowiekiem i staje się zasobem – jednostką do przetwarzania, ulepszania lub usuwania, jeśli nie spełnia standardu.
Niektórzy proponują panarchię – system, w którym każdy wybiera sobie ustrój, jak wybiera operatora telefonicznego. Jedni żyją w komunizmie, drudzy w libertarianizmie, trzeci w monarchii absolutnej, a wszystko to w ramach jednego miasta. To piękna utopia wolności wyboru, ale trudno sobie wyobrazić, jak rozstrzygać konflikty pomiędzy grupami o tak skrajnie różnych zasadach prawnych. Czy sąsiad z mieszkania obok, żyjący w systemie kratokracji, może Cię siłą zmusić do oddania mu telewizora, jeśli w jego ustroju prawo silniejszego jest święte? A co, jeśli Ty funkcjonujesz w anarchokomunizmie, w którym telewizory są wspólne?
Kiedy myślę o tych wszystkich alternatywach, dochodzę do smutnego wniosku, że być może żaden system nie jest idealny. Żaden nie daje wolności i bezpieczeństwa w takim stopniu, w jakim oczekiwalibyśmy. Europejska demokracja staje się, a chyba nawet już jest pustą obietnicą, monarchia anachronizmem, socjalizm mentalnym więzieniem, a systemy alternatywne grożą powrotem do feudalizmu lub transformacją w technologiczny totalitaryzm. Może więc, zamiast zmieniać system, powinniśmy zmienić człowieka – w sobie. Bo na razie wygląda na to, że niezależnie od tego, kto rządzi, zawsze rządzi ta sama siła: nasza własna chciwość, strach, żądza władzy i potrzeba przynależności. I żadna technokracja, teokracja ani nookracja tego za nas nie rozwiąże.
Pamiętajmy na koniec, że to tylko moje filozoficzne biadolenie w świecie, gdzie premier i tak zostanie wybrany na podstawie tego, czy dobrze wygląda w telewizji, a król pozostanie królem, bo w jego rodzinie dobrze się rozmnażali od tysiąca lat. Jeśli więc zapytasz mnie, jaki system wybrać, odpowiem: każdy, pod warunkiem że to Ty będziesz umieć nim rządzić w sobie. A jeśli nie, to żaden system nie uratuje ani Ciebie, ani mnie, ani tego świata.
Bogdan Feręc
Photo by Isaac Iverson on Unsplash