Po co im te Chiny? Czyli o budowaniu na wyspie, która zapomniała, jak się buduje
„Felieton ma być”, usłyszałem po pewnej rozmowie, więc siadam do niego jak do kubka herbaty w niedzielny poranek, ale z tą różnicą, że herbata nie ma w zwyczaju wkurzać człowieka, a budownictwo w Irlandii już tak, i to regularnie. Jest jak sąsiad, który obiecuje, że „już jutro skończy”, a potem przez trzy miesiące trzyma rusztowanie oparte o twoje okno. Taki klimat, choć niby zielony, coraz częściej zaczyna przypominać kolor irytacji.
Od miesięcy próbuję wytłumaczyć, że Irlandia potrzebuje chińskiego kierunku, powtarzam to niczym zaklęcie, trochę jak babcia, która od dekady powtarza, żebyś założył czapkę. Mówię i mówię, a wyspa słucha jak uczeń, który wyłączył mikrofon na zdalnej lekcji wychowania obywatelskiego, czyli jest obecny, ale tylko wirtualnym ciałem. Oczywiście, kiedy mówię „chiński kierunek”, nie chodzi o to, byśmy zaczęli kopiować ustrój Państwa Środka. Ten akurat, przy całej mojej życzliwości Chińczycy mogliby zmienić sobie sami, a może to on właśnie się sprawdza… Chodzi jednak o sprawczość, o tempo, o organizację, które Chińska Republika Ludowa ma opanowane jak dobrze naoliwiony automat. A my na Zielonej Wyspie? My mamy tempo ślimaka po ciężkim zawale i ze złamaną nogą – taka metafora.
W Irlandii problemów nie brakuje, ale to nie jest kraj, w którym można się nudzić, bo zawsze coś nie działa. Jednak dziś skupiam się na budownictwie, bo rząd, trzeba to powiedzieć bez owijania w bawełnę, nie radzi sobie z tym właśnie i to w stopniu znacznym. A ja, nie będąc prorokiem ani wielkim filozofem, chciałbym się temu państwu na coś przydać. Mówiłem już lata temu na antenie Radia Wnet, że pora wrócić do wielkiej płyty, do prefabrykacji, do szybkiego budowania. Przekaz nie przeszedł, zostałem zignorowany, jakby moje słowa wysyłały komunikaty w trybie samolotowym.
Mnie mogą olać, bo płacę podatki i na tym w zasadzie kończy się mój obowiązek wobec Zielonej Wyspy, ale Chiny? Tych raczej nie powinno się bagatelizować. Nie na ten temat, nie w tej epoce, w której można zobaczyć na własne oczy, jak działa budowlany sprint w wersji azjatyckiej. Jako stały użytkownik chińskiego TikToka, czyli okna na świat, w którym betoniarka pracuje szybciej niż irlandzki urząd miejski, trafiłem na film, który opowiada o tamtejszym budownictwie modułowym. A modułowość to dokładnie to pole, na którym Irlandia także poległa jak średniowieczny rycerz z zadyszką.
I teraz, drogi czytelniku, weź głęboki wdech, bo sama treść potrafi zaszokować. W Chinach postawiono ośmiopiętrowy budynek w… 28 godzin. Tak, dwadzieścia osiem godzin. Nie tygodni, nie miesięcy, nie tych wszystkich lat, które w Irlandii zajmuje uzyskanie pozwolenia na budowę wiaty z zadaszeniem. Sam proces, od pierwszego machnięcia „kielnią” do ostatniego wkręcenia śruby, trwa dłużej niż te 28 godzin, ale tylko trochę. A teraz kolejny strzał: 26-piętrowy wieżowiec modułowy powstał w pięć dni. Pięć. A 57-piętrowy gigant w dziewiętnaście dni. I to jest właśnie ten moment, kiedy irlandzki planista budowlany robi wielkie oczy, ma stan przedzawałowy i pyta, jakim cudem?
Cudem to na pewno nie, chociaż, przyznam, wygląda jak magia. Mechanizm jest jednak prosty – centra produkcyjne, w których powstają całe komponenty do budowy, więc ściany, podłogi, dachy. Moduły jak klocki, ale klocki z fabryki, w której nikt nie zgubił instrukcji. Każdy element jest przygotowany z chirurgiczną precyzją, a mieszkania, mające około trzydziestu metrów kwadratowych, choć mogą być większe, przyjeżdżają na plac budowy w komplecie z elektryką, kanalizacją i rurami. Żadnego „a panowie jeszcze wrócą wykuć bruzdy na kable”. Dźwigowy dostaje segment, stawia go na miejsce, a wszystko pasuje, jakby było układane przez człowieka, który naprawdę lubi swoją pracę.
To nie jest przypadek. To cyfryzacja produkcji, optymalizacja procesów, druk 3D, czyli cała nowoczesna technologiczna orkiestra, która gra równo jakby miał nią dyrygować sam Konfucjusz. Pełna powtarzalność elementów, odejście od improwizacji, fachowcy przeszkoleni w swoich rolach jak aktorzy w teatrze, w którym każda sekwencja ma ustalony rytm. Przy tym ośmiopiętrowym budynku pracowało 130 osób i ani jednej nie trzeba było wołać, że „panie, my tu czekamy”!
Żeby wzmocnić jeszcze ten obraz, wystarczy sięgnąć po kolejny przykład, czyli szpital i nie, nie ten w Dublinie, który stał się urbanistycznym memem. W Chinach w mieście Zhongshan firma Broad Group postawiła placówkę medyczną w dziesięć dni. Dziesięć. W ciągu takiego czasu w Irlandii potrafi się co najwyżej odbyć spotkanie zespołu doradczego do spraw organizacji komitetu, który opracować ma wstępne testy do raportu o możliwych konsultacjach publicznych, a w tym czasie Chińczycy kończą właśnie szpital.
I tu jest sedno, czyli szkolenie, specjalizacja, proces powtarzalności, a wówczas każdy wie, co robi, kiedy i po co to robi. Nie ma tu improwizacji, biegania z taczką jak w filmie o robotnikach z lat osiemdziesiątych albo lat obecnych w Irlandii. To nie romantyzm, to logistyka, ale logistyka, która działa. To właśnie taka mieszanka uporządkowania i pragmatyzmu sprawia, że budynki rosną jak bambus w porze deszczowej.
Dlatego wracam do mojego uporu maniaka, który pewnie doprowadza do szału niejednego urzędnika, ale Irlandia powinna zrozumieć, że Chiny nie muszą być wrogiem Europy. Współpraca jest sensowniejsza niż odgradzanie się symbolicznym chińskim, choć w Unii Europejskiej murem, który i tak nie zatrzyma kryzysu mieszkaniowego. Jeżeli my nie potrafimy dostarczyć technologii ani ludzi, a obserwujemy to wszyscy i każdy z nas czuje to na własnej skórze, to może warto wpuścić na wyspę know-how, które działa. Zielona Wyspa nie straci na dumie, jeśli przyjmie pomoc. Przeciwnie, zyska dachy, ściany i wreszcie mieszkania, które przestaną być tylko snem z portali ogłoszeniowych.
Mówię to z szacunkiem do tradycji, bo wiem, że ludzie lubią budować własnymi rękami, czuć zapach drewna, słyszeć stukot młotków, ale czasy się zmieniają. Dziś szybkie budowanie nie jest już domeną chałtury. To jest sztuka przemysłowej precyzji. To rytm cyfrowych fabryk, które wyrzucają z siebie elementy jak maszyna do pisania, która nigdy się nie zacina. Siedzimy w świecie, w którym dom może powstać szybciej niż decyzja kredytowa. To nie jest zagrożenie. To jest obietnica.
A Irlandia tej obietnicy potrzebuje jak rolnik deszczu.
I kiedy patrzę na to, co dzieje się na wyspie, czuję w powietrzu oczekiwanie. Ludzie mają dość budowlanej stagnacji. Chcą mieszkać, chcą żyć normalnie, chcą przestać spędzać lata na wynajmowaniu pokoju od znajomego znajomego znajomego. Wszyscy czekają na przełom, który nie nadejdzie znikąd. I tu właśnie wchodzą Chiny, nie z wielkimi słowami, nie z ideologią, tylko z maszynami, prefabrykatami i ludźmi, którzy wiedzą, co robią. Jednak, czy Irlandia to zrozumie? Czy porzuci swoją budowlaną improwizację, odwieczne przeciąganie projektów, nerwowe prace, które ruszają dopiero wtedy, kiedy do budynku zbliża się burza?
Chciałbym w to wierzyć.
Świat staje się coraz bardziej wymagający. Nie da się grać w globalnej drużynie, jeśli twój kraj stoi w miejscu jak koń, który zaparł się przed skokiem. Potrzeba odwagi, żeby powiedzieć, że nie umiemy, nie nadążamy, potrzebujemy pomocy, ale pamiętać, że w tej odwadze nie ma nic wstydliwego, bo jest odwrotnie. To właśnie dzięki niej można zmienić bieg historii. Irlandia ma w sobie naturalną poetycką melancholię, jednak potrzebuje dziś czegoś bardziej namacalnego niż cytat z Yeatsa. Potrzebuje ścian, fundamentów, drzwi i okien. Potrzebuje budynków, choćby modułowych, które będą tworzyły żywe tkanki miasta, zamiast jego makiet.
Można się obrażać, że Chińczycy budują szybciej. Można sobie wmawiać, że „to tylko propaganda”, ale wystarczy obejrzeć tę ośmiopiętrową konstrukcję wzniesioną w 28 godzin, by zrozumieć, że to nie propaganda. To technologia, a ta nie pyta, czy jesteś gotowy, ona po prostu jedzie do przodu. Bo kiedy patrzę na to wszystko, myślę sobie, że Irlandia stoi dziś na rozdrożu. Albo będzie dalej dłubać w przepisach i budować w tempie, które pasuje do epoki listów pisanych gęsim piórem, albo otworzy się na współpracę z krajem, który buduje w rytmie cyfrowego metronomu. Dwie drogi. Dwa światy.
W całym tym chaosie wierzę w jedno, że współpraca z Chinami nie musi być kapitulacją. Może być ratunkiem. Może być mostem między światem, który wciąż trzyma w rękach linijkę, a światem, który już dawno używa laserowych mierników.
Czyli, po co im te Chiny? Żeby wreszcie coś zaczęło się budować, a nie tylko planować i obiecywać. Prawdziwa zmiana zaczyna się tam, gdzie kończy się upór i zaczyna rozsądek. A rozsądek podpowiada jedno – warto się uczyć od tych, którzy potrafią. W najbliższej przyszłości to właśnie od tej nauki będzie zależeć, czy Zielona Wyspa pozostanie tylko poetyckim wspomnieniem, czy też miejscem, gdzie naprawdę da się żyć.
Bogdan Feręc
Photo by Antonella Vilardo on Unsplash

