Odlot nad odlotami. Irlandia jest tak spokojna, że tworzy ustawę o… nazwie lotniska
W kraju, w którym, jak twierdzą politycy, wszystko działa jak szwajcarski zegarek, a pilne sprawy leżą od dawna elegancko odhaczone, posłowie zajmują się w tym tygodniu tematem o wadze niemal kosmicznej, więc oficjalną zmianą nazwy lotniska w Dublinie. Projekt posła Fianna Fáil Malcolma Byrne’a, by ochrzcić je imieniem byłego premiera Seána Lemassa, pomyślnie przeszedł do drugiego etapu i, cóż, skoro nie ma już nic innego do roboty, to czemu nie.
Poseł Byrne zapewnia, że nie chodzi tu wyłącznie o „zmianę znaku”, bo według niego pomysł to kwestia oddania hołdu przywódcy, który „otworzył bramę do świata”, a skoro bramy już otwarte, to najwyraźniej przyszedł czas na subtelne prace dekoracyjne. Poseł zauważył przy okazji, że w mediach społecznościowych lotniska pojawiła się propozycja, by nazwać je imieniem piłkarza Troya Parrotta, autora świeżo celebrowanego hat-tricka. Nazwa byłaby niewątpliwie z rozmachem, choć, jak uprzejmie uznał Byrne, chyba lepiej ochrzcić jego imieniem metro. Oba projekty cierpiały na podobne opóźnienia, więc metafora nasuwa się sama.
W dłuższej laudacji poseł nakreślił postać Lemassa jako „architekta nowoczesnej Irlandii”, powstańca, budowniczego państwa i wizjonera, który lotnictwo uznał za ratunek i most do świata. Trudno odmówić temu patosowi uroku, choć równie trudno nie zauważyć, że zmiana nazwy to operacja, którą lotnisko mogłoby załatwić samo i bez angażowania całej legislacyjnej orkiestry. Tego jednak w debacie nikt głośno nie powiedział.
Wspomniano także moment z 1963 roku, gdy Lemass witał na dublińskim lotnisku prezydenta Johna F. Kennedy’ego, więc symbol nowej, pewnej siebie Irlandii. Ten epizod ma według Byrne’a przemawiać za tym, by dzisiejsze pokolenie mogło zasłużoną dumę kontemplować już od progu hali przylotów.
Sam autor ustawy przyznał zresztą, że istnieją „ważniejsze problemy, którymi muszą zająć się władze lotniska”. To przyznanie jest jak mrugnięcie okiem, bo niby powaga, ale jednak wszyscy wiemy, że ten projekt nie rozwiąże żadnej bolączki tej wyspy poza nazwą.
Wkrótce odbędzie się szerzej zakrojona debata nad intencją ustawy i jeśli równomierny spokój w kraju utrzyma się dłużej, można podejrzewać, że następne w kolejce mogą być nazwy terminali, bramek, a może i samolotów. W końcu, gdy wszystko inne jest pod kontrolą, nawet kosmetyka infrastruktury urasta do rangi sprawy państwowej, tak odlotowej, jak tylko Irlandia potrafi.
Kwestię nazwy lotniska, bramy do świata Irlandii, można uregulować w całkiem inny sposób i nie trzeba marnować ani czasu posłów, senatorów czy rząd, ani pieniędzy, bo wystarczyłoby kilka spotkań polityków z władzami portu lotniczego, by sprawa została załatwiona. A tak… uruchomiono całą machinę legislacyjną państwa. Skoro będzie to ustawa, to pamiętajmy, że i Pani prezydent weźmie w tym udział, bo będzie musiała zatwierdzić ów dokument.
Bogdan Feręc
Źr. RTE
Fot. Dublin Airport

