Nowe możliwości – prezydent będzie miał władzę

Od kilku tygodni z coraz większą uwagą przysłuchuję się przekazowi Prawa i Sprawiedliwości. Z początku sądziłem, że mamy do czynienia z klasyką gatunku: mobilizacja żelaznego elektoratu, demonizacja Tuska, rozgrzewanie narodowych emocji i wieczne ostrzeżenie przed „niemiecką dominacją”. Jednak coś się zmieniło. Ton jest inny, przekaz zawiera więcej niuansów, a między wierszami wybrzmiewa coś więcej niż tylko żądza rewanżu.
Zaczynam coraz mocniej odnosić wrażenie, że celem nie jest jedynie odsunięcie Koalicji Obywatelskiej od władzy, wyprowadzenie Tuska w kajdankach z Kancelarii Premiera ani zaspokojenie głodu politycznej zemsty. Celem – być może prawdziwym, ukrytym, długofalowym – jest transformacja ustrojowa. Zmiana reguł gry, przemeblowanie systemu i wprowadzenie nowego modelu państwa.
Większość konstytucyjna – scenariusz wcale nie nierealny
Dziś, w sierpniu 2025 roku, nie można już wykluczyć, że po najbliższych wyborach parlamentarnych Prawo i Sprawiedliwość – z pomocą Konfederacji, czy jakiegoś nowego zlepku narodowo-obyczajowej egzotyki – osiągnie większość konstytucyjną. Brzmi to może jak political-fiction, ale arytmetyka nie ma emocji. Nie potrzebują 60%, by mówić o „woli narodu” – wystarczy 2/3 głosów w Sejmie i Senacie, a na końcu podpis prezydenta. I wtedy zaczyna się prawdziwa zabawa.
Bo zmiana Konstytucji to nie jest kosmetyka. To nie jest poprawienie przecinka w art. 79. To możliwość całkowitej przebudowy państwa – od fundamentów po dach.
Już dziś Konfederacja nie ukrywa, że aktualna Konstytucja RP – ta z 1997 roku – jest dla nich nie do końca do zaakceptowania. Zbyt socjalna, zbyt etatystyczna, zbyt „postkomunistyczna”. W marzeniach liberałów i narodowców z jednej ławki sejmowej jawi się nowa konstytucja: wolnościowa, silnie scentralizowana, z jednoznaczną hierarchią władzy i wyraźnie ograniczonymi kompetencjami władzy sądowniczej i samorządów. Mówią o niej coraz częściej. Czasem półgębkiem, czasem całkiem otwarcie.
PiS nie mówi wprost, ale też nie zaprzecza i tu pojawia się pewna myśl – czy to wszystko nie zmierza ku ustrojowi prezydenckiemu?
Czy Polska zmierza ku republikanizmowi „z twarzą króla”?
W obecnym modelu – na papierze – Polska jest systemem parlamentarno-gabinetowym z pewnymi elementami semiprezydenckimi. Prezydent jest wybierany w wyborach powszechnych, ale jego realna rola ogranicza się do funkcji strażnika konstytucji, reprezentanta państwa i ewentualnie ostatniego hamulca, gdy coś idzie bardzo źle. Jednak już dwie kadencje Andrzeja Dudy pokazały, że wszystko zależy od osobowości i gotowości do konfrontacji – a tej w Pałacu Prezydenckim było tyle, co nic. Przed ostatnimi wyborami nikt nie musiał się specjalnie obawiać prezydenckiego weta. Ale właśnie dlatego warto pomyśleć, co by było, gdyby ten urząd naprawdę zaczął mieć znaczenie.
W klasycznym ustroju prezydenckim – jak w USA – głowa państwa to realna siła wykonawcza. Rząd nie pochodzi z woli ludu, a z nominacji parlamentarnej. Ministrowie są sekretarzami, którzy odpowiadają przed prezydentem, nie Sejmem. To on dowodzi armią, on prowadzi politykę zagraniczną, on kieruje agencjami federalnymi. A premier? Nie istnieje. Czy PiS – partia zafascynowana silnym przywództwem, pionową strukturą i retoryką „ojca narodu” – nie marzy właśnie o takim modelu?
Z ich perspektywy to krok naturalny. Już teraz wielu działaczy tej partii wyraża frustrację, że „premier nie ma mocy sprawczej”, że „trzeba ciągle liczyć się z Sejmem”, że „prezydent nie ma realnej siły, mimo że wybrany jest przez naród”. Odpowiedzią na te problemy może być tylko jedno: zmiana reguł gry.
Jakie byłyby skutki?
Zmiana ustrojowa, której osią byłoby wzmocnienie władzy prezydenta, to nie tylko detal techniczny. To zmiana o konsekwencjach systemowych, społecznych i kulturowych. Taki ruch miałby skutki porównywalne z przejściem z monarchii do republiki – tylko w drugą stronę.
Po pierwsze: marginalizacja parlamentu. Sejm i Senat stałyby się bardziej organami doradczymi niż faktycznymi centrami legislacji. Debata publiczna przesunęłaby się z Wiejskiej na Krakowskie Przedmieście.
Po drugie: centralizacja. Samorządy, które dziś są w wielu regionach bastionami opozycji, mogłyby zostać poddane większej kontroli ze strony władzy wykonawczej. Zwłaszcza gdyby prezydent zyskał realne narzędzia do interweniowania w sprawach lokalnych.
Po trzecie: depolityzacja opozycji przez system. W ustroju prezydenckim dużo trudniej budować sejmowe koalicje, które mogą skutecznie kontrolować władzę wykonawczą. Opozycja staje się niemal bezzębna, jeśli nie dysponuje własnym prezydentem.
Po czwarte – i najważniejsze: zmiana kultury politycznej. Polska, która przez trzy dekady uczyła się pluralizmu, kompromisu i sporu parlamentarnego, może wkroczyć w erę „jednego lidera”. Ośrodek decyzyjny byłby jeden, a reszta – co najwyżej – chórem komentatorów.
A może to wszystko już się dzieje?
W tej układance jest jeden szczegół, który sprawia, że wszystko zaczyna układać się w logiczną całość. Tym szczegółem jest… prezydentura po Dudzie. Czy nowa konstytucja – uchwalona przy większości konstytucyjnej, przez „suwerena” z Nowogrodzkiej – nie mogłaby wejść w życie pod koniec kadencji nowej głowy państwa? Czy kolejne wybory prezydenckie nie byłyby doskonałym momentem, by „naród” wybrał nie tylko prezydenta, ale także nowy ustrój?
Nie ukrywajmy: w Pałacu Prezydenckim nie może zasiąść byle kto. Musi to być kandydat lojalny wobec idei „nowego państwa”. Ktoś zaufany, wyrazisty, charyzmatyczny, ale też gotowy, by unieść ciężar tej zmiany. Kto? O tym jeszcze nikt nie mówi, ale plan – jeśli istnieje – zapewne już krąży po gabinetach.
Andrzej Duda – ostatni król starego porządku?
I tu dochodzimy do sedna. Gdyby ten projekt się zmaterializował, Andrzej Duda byłby kimś w rodzaju… Stanisława Augusta Poniatowskiego. Ostatni pełny prezydent starego ustroju. Człowiek, który miał władzę tylko nominalnie, a prawdziwe decyzje zapadały gdzie indziej. Uosobienie epoki przejściowej, której głównym zadaniem było nie przeszkadzać – stałby się natomiast Karol Nawrocki.
Historia ma zresztą dziwną ironię: Poniatowski był królem wybranym przez Sejm – i ostatnim władcą upadającej Rzeczypospolitej. Duda, wybrany – przez naród – i może się okazać ostatnim symbolicznym strażnikiem Konstytucji. Karol Nawrocki, cóż, czy będzie pierwszym prezydentem z władzą realną, o ile obejmie urząd w drugiej kadencji?
Jeżeli do tej zmiany dojdzie, wtedy nie będzie już Donalda Tuska. Nie będzie też starej Polski. Będzie coś nowego. Silniejszego? Może. Stabilniejszego? Niekoniecznie. Bardziej demokratycznego? To już naprawdę zależy od tego, kto zostanie nowym „królem”.
Bogdan Feręc
Fot. CC BY-SA 4.0 Shev.vl.vas