Nie warto trwać i czekać

Tak sobie uświadomiłem niedawno, że czasami zmiany w życiu są nie tylko dobre, ale wręcz zbawienne. Przypominają kopniaka od losu, który niby boli, ale jednak pcha cię w nowym kierunku. A już na pewno w przypadku świadczeń medycznych, gdzie bycie lojalnym pacjentem nie jest żadnym powodem do chwały, a częściej objawem syndromu sztokholmskiego.
Kilkanaście lat temu, gdy wciąż tkwiłem w polskości głębiej niż kalosz w błocie po deszczu, wybrałem sobie na lekarza pierwszego kontaktu rodaczkę. Powód był prozaiczny – język. Medyczny angielski wydawał mi się wówczas równie niezrozumiały, co chiński dialekt kantoński, więc bezpieczeństwo komunikacji przeważyło. Przez lata chodziłem do mojej pani doktor jak do spowiedzi – szybka modlitwa o zdrowie, rzucone „wszystko dobrze” i do domu. Dopóki choroby ograniczały się do przeziębień i skręceń – w moim przypadku kolana, bo przecież trzeba było kiedyś pokazać światu, że się biegało – wszystko działało.
Ale później, z wiekiem, odkryłem w sobie nieznane dotąd talenty. Zacząłem prezentować całe spektrum chorób wieku średniego. No i wtedy się zaczęło. Relacje z moją GP ochłodziły się szybciej niż moje palce w irlandzkim styczniu. Każda wizyta przypominała występ w talent show, w którym jednak jury było znudzone i nie chciało klikać złotego przycisku.
Ostatnie miesiące to już był prawdziwy survival. Umówienie wizyty? Problem. Przedłużenie recepty? Problem. Wyłuszczenie recepty ze szpitala lub apteki? Problem. Wszystko było problemem, poza jednym – moim rosnącym niezadowoleniem. Kiedy w końcu oznajmiłem, że zmieniam lekarza, część znajomych patrzyła na mnie, jakbym ogłosił koniec świata. No bo jak to, zmienić lekarza? Przecież to tak, jakby zdradzić kochankę, która od dawna nie okazuje czułości, ale jednak jest „od zawsze”.
A jak wiadomo, z dostępem do GP w Irlandii jest tak samo jak z miejscem parkingowym w centrum Dublina – albo go nie ma, albo kosztuje cię to ostatnie nerwy. I pewnie trwałbym w tej relacji z rozsądku, gdyby nie interwencja sił wyższych. Dosłownie wyższych, bo do akcji wkroczyła znajoma – była zakonnica. Kobieta o kontaktach tak szerokich jak Pacyfik, a pewnie nawet sama Matka Boska ma ją w znajomych na Facebooku. Opowiedziałem jej o moich problemach z GP, a ona, litościwa, a może po prostu mnie lubi, zapytała swojego lekarza, czy nie wcisną jeszcze jednego pacjenta między tych wszystkich kaszlących, łysiejących, sapiących i umierających w irlandzkich kolejkach po Paracetamol.
Kilka dni później dzwonię do nowego lekarza i słyszę: „Gdyby nie gorące polecenie, proszę pana, nie byłoby nawet, o czym rozmawiać”. Tak oto, dzięki układom z zakonem i siłami nadprzyrodzonymi, dostałem się na listę szczęśliwców, czyli pacjentów.
A tam? Szok kulturowy. Wchodzę do gabinetu, a lekarz – rodowita Irlandka – uśmiecha się. Pyta o samopoczucie, żartujemy o geriatrii, oglądamy moje pooperacyjny blizny, wpycha mnie na wagę, mierzy długość – człowieka, robi notatki, a potem… udziela porad! No kto to widział, żeby lekarz mówił pacjentowi, co robić, zamiast jedynie odbębnić receptę na paracetamol i wrzucić mnie do kategorii „marudnych cudzoziemców”. Recepta, która zaginęła w poprzednim gabinecie, jak w matrixie, znalazła się w ciągu kilku minut. Badania? Zaproszenie na kolejną wizytę, żeby ocenić moje narządy – wciąż wewnętrzne, chociaż w tym kraju to nigdy nic nie wiadomo.
I teoretycznie mogłoby się wszystko skończyć happy endem, ale dzień później zadzwonił telefon. Wyświetlił się numer mojej byłej lekarki. Odebrałem i usłyszałem swoje imię z dowodu osobistego, co było złowrogim sygnałem. Zawsze nazywała mnie pseudonimem artystycznym – byliśmy na ty, więc mówiła Bogdan – teraz padło oficjalne „Panie Bogusławie”. Wtedy już wiedziałem, że będzie miło jak w Revenue, kiedy spóźnisz się z zapłaceniem podatku. Spytała, „czemu uciekłem”? Bez ogródek odpowiedziałem: „Przecież doskonale wiesz”. Przypomniałem jej o odrzuceniu moich próśb o specjalistyczne badania – na długo przed operacją serca w lutym 2024 roku, kiedy to sugerowała inne, w jej mniemaniu lepsze. Powiedziałem, że potrzebuję lekarza, który chociaż udaje, że mnie słucha i od czasu do czasu sam zaproponuje coś medycznego, a nie tylko milczenie i ibuprofen.
Na końcu rozmowy usłyszałem, że żałuje mojego odejścia, bo mnie lubiła i nasze spotkania ją cieszyły. Poczułem się trochę jak facet, który rzuca dziewczynę, a ta mówi, że ta i tak zawsze była mu wierna. Tylko że ja nie potrzebuję wierności, lecz skuteczności.
Podsumowując tę tragikomedię – na rynku podstawowej opieki zdrowotnej dramat trwa. Gdyby nie znajomości, pewnie dalej czekałbym na wizytę u lekarza, który słyszy, ale nie słucha. I powiem jedno – może i rdzennym wyspiarskim GP czasem brakuje polskiej zadziorności, ale mają coś znacznie ważniejszego – szacunek do pacjenta. A to, wbrew pozorom, działa lepiej niż każda recepta.
Bogdan Feręc
Photo by National Cancer Institute on Unsplash