MetroLink: Dublińskie metro, które spóźnia się jeszcze przed odjazdem
Budowa metra w Dublinie ma w sobie coś z mitologii – opowieść tak długa, że zdążyłyby powstać dwa pokolenia pasażerów, którzy mogliby nim jeździć… gdyby istniało. Tymczasem ziemia nadal nietknięta, a już pojawia się pierwsza wieść z frontu, że raczej będą opóźnienia. Klasyka gatunku, czyli budowanie po irlandzku.
Transport Infrastructure Ireland przyznało wprost: rozpoczęta kontrola sądowa projektu MetroLink doprowadzi do „nieuniknionego opóźnienia”. Taka szczerość zawsze cieszy, choć jednocześnie pachnie tym znajomym pokoleniowym memem: „projekt jeszcze się nie zaczął, a już jest po terminie”. Wszystko przez mieszkańców Ranelagh, którzy ruszyli do sądu po tym, jak An Coimisiún Pleanála dała zielone światło dla budowy. Wniosek dotyczy dwudziestu osób, głównie z okolic Dartmouth Square, tuż przy planowanym końcowym przystanku. Ci sami ludzie protestowali już wcześniej, sprzeciwiając się ulokowaniu głównego węzła przesiadkowego projektu w Charlemont. Teraz znów stają na barykadach, jakby bronili ostatniego skrawka zieleni przed wtargnięciem stalowego kreta.
Sąd ma zająć się sprawą w poniedziałek, a TII rozkłada ręce, bo po trzech latach analiz, konsultacji i papierologii, kolejny poślizg jest faktem. W ich komunikacie brzmi to niemal jak lament historycznego kronikarza – że MetroLink to inwestycja transformacyjna, że zatkany Dublin bez niej nie pociągnie, że populacja rośnie szybciej niż korki, a te już teraz mają duszę człowieka w imadle.
Minister transportu podkreśla, że każdy ma prawo zgłaszać obawy, ale fajnie byłoby to załatwić „sprawiedliwie i jak najszybciej”. Gdy polityk mówi „jak najszybciej”, oznacza to – niech sąd przyspiesza, bo inaczej metro zobaczą dopiero prawnuki.
Poseł Partii Pracy Duncan Smith nie bawi się w dyplomację i nazywa sprawę „niezwykle rozczarowującą”. W jego oczach MetroLink to nie tylko inwestycja, to wprost antidotum na korki, emisje CO₂ i marazm rozwoju. W dodatku stoi za nim argument, który w Irlandii działa jak młot pneumatyczny: „to były najbardziej intensywne konsultacje społeczne w historii państwa”. Jeśli nawet to nie uspokoiło ludzi, to chyba nic już nie uspokoi.
Jeszcze miesiąc temu wydawało się, że pociąg rusza, bo An Coimisiún Pleanála wydała pozwolenie kolejowe pozwalające na start prac, TII rozkręciło imprezę wabiącą wykonawców, a przetarg ujrzał światło dzienne. Wszystko pachniało największym projektem infrastrukturalnym w historii Irlandii i wtedy… stop, zaciągamy hamulec ręczny, kontrola sądowa.
Ironia losu polega na tym, że pomysł MetroLink zrodził się w roku 2000 roku, więc dwudziesty piąty rok życia już mu prawie minął, a dziecko nadal czeka, żeby postawić pierwszy krok. Po kryzysie finansowym pomysł trafił na półkę, potem wrócił, potem znów utknął. Z najnowszych harmonogramów wynikało, że jeśli nie będzie sprzeciwów, metro mogłoby powstać do połowy lat trzydziestych obecnego wieku. I tu pojawia się haczyk: „jeśli nie będzie sprzeciwów”, ale sprzeciwy są więc zegar znów będzie tykał.
Zwolennicy projektu mówią wprost: kontrola sądowa może przesunąć termin jeszcze bardziej. Jak bardzo? To pytanie, na które nawet najbardziej poetycki umysł urbanisty odpowie jedynie westchnieniem. Jest coś pięknie symbolicznego w tym dublińskim micie metra – miasto czeka, ludzie czekają, plany dojrzewają, a czas płynie jak rzeka Liffey. A metro… Cóż wciąż gdzieś w przyszłości, jakby miało być prezentem dla tych, którzy nauczą się czekać.
Ta historia zapewne będzie miała dalszy ciąg, bo Dublin nie ma wyjścia i musi kiedyś wsiąść do tego metra. Pytanie, czy zrobi to prędzej, niż w miastach takich jak Rzym zbuduje się kolejny akwedukt. Po drodze jeszcze niejedno posiedzenie sądu niejedna konsultacja i niejedna konferencja prasowa. Właściwie to już część krajobrazu Zielonej Wyspy, bo metra jeszcze nie ma, ale tradycja opóźnień – jak najbardziej.
Bogdan Feręc
Źr. RTE
Fot. MetroLink Dublin

