Irlexit? Czemu nie! Czyli jak Irlandia mogłaby zatańczyć własnego jiga* poza Unią Europejską

Z pozoru to szaleństwo. Maleńka zielona wyspa gdzieś na Atlantyku porzuca złotą klatkę Unii Europejskiej, rzuca eurokratom ostatnie „slán” i wychodzi, zostawiając za sobą traktaty, dyrektywy, kary za nadmierne emisje i dotacje z warunkami drobnym druczkiem. Jednak czy rzeczywiście byłby to krok ku katastrofie, a może… ku nowemu irlandzkiemu przebudzeniu?
Bo pomyślmy przez chwilę – z przymrużeniem oka, ale z poważnym sercem. Irlandia to nie jest już ubogi krewny Zachodu z lat 80. Dziś to wykształcone społeczeństwo, dynamiczna gospodarka, węzeł technologiczny między USA a Europą. Mamy porty, mamy język angielski, mamy Guinnessa i wiatr od oceanu, który potrafi napędzać niejedną turbinę, ale i polityczną zmianę.
Pożegnanie z Brukselą, czyli reset po irlandzku
Co mogłoby się stać, gdyby Irlandia powiedziała: „dziękujemy, ale idziemy swoją drogą”? Po pierwsze – recykling polityczny. Bez ciężaru unijnej biurokracji i konieczności wdrażania tysiąca nieżyciowych przepisów Irlandia mogłaby wreszcie tworzyć prawo pod siebie, a nie pod francuskie winnice oraz niemieckie normy energetyczne. Zamiast klonować politykę Brukseli, mogłaby postawić na lokalne innowacje – np. w rybołówstwie, rolnictwie, czy energetyce odnawialnej, które dziś często są ograniczane przez unijne limity.
Nie trzeba być eurosceptykiem, żeby dostrzec, że Unia Europejska coraz częściej przypomina wielką federację frustracji, gdzie mali muszą dostosowywać się do wielkich, a suwerenność rozpuszcza się w niekończących się kompromisach. Irlandia, tak jak kiedyś odważnie wybiła się na niepodległość spod brytyjskiej korony, mogłaby dziś przemyśleć swoją drugą emancypację – tym razem od korony spod znaku gwiazd – dwunastu.
Nowe otwarcie – nowi przyjaciele
„Ale co z handlem” – zapytają zatroskani eksperci z Dublina, którzy zainwestowali połowę życia w pisanie unijnych wniosków grantowych. Odpowiedź jest prosta: świat nie kończy się na Strasburgu i Brukseli. Irlandia już teraz gospodarczo związana jest z USA bardziej niż jakikolwiek inny kraj Unii Europejskiej. Big Tech? Cała Dolina Krzemowa ma swoje europejskie bazy w Dublinie. Irlandia mogłaby zacieśnić relacje z Waszyngtonem na własnych warunkach – bez pośrednictwa unijnych negocjatorów w szarych garniturach, którzy czasem wolą chronić francuskiego producenta serów niż irlandzkiego inżyniera od sztucznej inteligencji.
Kolejni kandydaci? Wielka Brytania – historyczny antagonista, ale też potencjalny partner w formacie „zrobić to lepiej niż Brexit”. Norwegia i Islandia – kraje spoza UE, ale działające we wspólnym rynku, z którymi Irlandia mogłaby stworzyć „Pakt Atlantycki” oparty na energii odnawialnej i zrównoważonym rozwoju. Nie zapominajmy o Kanadzie – kraju zbliżonym społecznie, otwartym na współpracę i gospodarczo komplementarnym.
A może… Australia? W końcu irlandzka diaspora jest tam tak silna, że święty Patryk mógłby tam mieć drugi dzień wolny od pracy.
Kultura, język, tożsamość – z powrotem w irlandzkie ręce
Wyjście z UE mogłoby również wzmocnić poczucie tożsamości narodowej. Odzyskanie kontroli nad polityką migracyjną, językową, edukacyjną, kulturalną – to nie slogan, tylko realna szansa. Irlandia mogłaby wreszcie – bez unijnych nakazów – wspierać język irlandzki i kulturę na swoich warunkach, a nie według dotacyjnego kalendarza z Brukseli.
Wreszcie – mniej Brukseli, to też mniej eurobiurokracji, która dławi lokalne inicjatywy. Gminy i hrabstwa mogłyby zyskać większą autonomię, rozwijać się w rytmie lokalnym, a nie kontynentalnym.
Nie czas na strach – czas na rozmowę
Oczywiście – taki krok nie byłby bezbolesny. Każde zerwanie wymaga odwagi i przemyślenia, ale Irlandia nie byłaby osamotniona. Przykład Szwajcarii, Norwegii czy Islandii pokazuje, że poza Unią można żyć – i to nieźle. Ba, można całkiem nieźle prosperować. Kluczem jest autonomia i umiejętność budowania relacji bilateralnych opartych na szacunku, a nie unijnych formularzach.
Być może Irlandia nie powinna od razu wychodzić – ale powinna zacząć mówić głośno o możliwości wyjścia. Sama debata mogłaby przynieść korzyść: przywrócić poczucie, że to nie Bruksela decyduje o naszej – irlandzkiej przyszłości, tylko my sami. Własna suwerenność nie powinna być luksusem – tylko fundamentem demokracji, o czym Unia zapomniała już w 2006 roku, kiedy zaczęła wprowadzać pierwsze zmiany na wzór feudalizmu.
Na koniec – toast z myślą o przyszłości
Czy Irlandia powinna opuścić Unię? Niech każdy na to pytanie sam sobie odpowie, ale chyba warto pomyśleć, przeanalizować, a czasem… podważyć to, co wydaje się niepodważalne. Może więc pewnego dnia, przy kuflu Guinnessa i dźwiękach Uilleann Pipes, usłyszymy nie tylko o Brexitcie czy węgierskim exicie, ale i o Irexicie – narodzonym nie z frustracji, lecz z odwagi.
Sláinte!
Bogdan Feręc
*Irlandzki taniec
Photo by K. Mitch Hodge on Unsplash