Irlandia między BRICS, USA, Japonią a Unią Europejską
Czytam wszystkie komentarze, zazwyczaj nie odbijam piłeczki, ale poddaję analizie i wówczas tworzy się obraz, iż ze zrozumieniem zagadnień ekonomicznych nadal nie jest najlepiej. Dlatego warto poświęcić trochę czasu i wyjaśnić, że sprawy najczęściej nie wyglądają tak, jak głosi oficjalna narracja, którą tzw. oficjalne czynniki przez stałe powtarzanie wbijają nam do głów.
Wystarczy przecież przyjrzeć się najprostszym danym, a wówczas zobaczymy obraz, który różni się od tego, co akurat rządy i media głównego nurtu uwypuklają. Nie zajmując Państwu więcej czasu, niż było to niezbędne słowem wstępu, przejdźmy więc do krótkiej oceny tej teoretycznej sytuacji.
Irlandia od dawna uchodzi za jeden z najbardziej udanych przykładów gospodarki otwartej, zdolnej wciągać w siebie globalne inwestycje niczym poranny wiatr znad Atlantyku. Przez lata jej sukces był funkcją prostego równania, czyli wolny rynek, niskie podatki, elastyczne prawo i bliskość zarówno USA, jak i Unii Europejskiej. Ten model działał w czasach względnej stabilności światowego ładu, kiedy dominacja Zachodu była niepodważalna. Świat jednak nie stoi w miejscu i gdy układ sił zaczyna drżeć, a potęgi rywalizują o wpływy jak gracze w długiej partii „Go”, Irlandia musi zdecydować, czy pozostanie biernym uczestnikiem gry, czy spróbuje zmienić swoje położenie na globalnej planszy ekonomii.
Tak na marginesie, dla jednego z komentujących, podatek korporacyjny w Irlandii wynosi dzięki OECD 15%, nie zaś, jak próbowałeś udowodnić, drogi czytelniku, 12%, choć było to i tak 12,5 proc. W tej wysokości przeszedł do historii.
W tym kontekście widać trzy kierunki, które, każdy na swój sposób, otwierają przed Republiką nowe perspektywy, a chodzi o BRICS, USA i Japonię. Każdy z tych ekonomicznych bloków oferuje inny typ korzyści, a i każdy z nich wymaga od Irlandii innej odwagi.
Najbardziej dynamiczną przestrzenią okazuje się BRICS. Dziesięć państw należących do rozszerzonego i nadal rosnącego formatu, w którym znajduje się Brazylia, Rosja, Indie, Chiny, RPA, Arabia Saudyjska, Iran, Egipt, Etiopia i ZEA, skupia ponad 3,6 miliarda ludzi. Wyobrażenie tej liczby wymaga pewnej intelektualnej akrobatyki, bo to tak, jakby całe NATO, cała Unia Europejska, cała Ameryka Łacińska i jeszcze pół Afryki połączyć w jeden gigantyczny rynek. Robi wrażenie? Jednak dla małego państwa, które żyje z zasysania zagranicznych pieniędzy i eksportu, to potencjał niemal nieograniczony. Indie z populacją przekraczającą 1,4 miliarda są dziś jedną z najszybciej rosnących gospodarek świata, a Chiny, choć przechodzą okres zawirowań, nadal stanowią centrum globalnych łańcuchów dostaw. Arabia Saudyjska i ZEA oferują natomiast dostęp do kapitału inwestycyjnego, który płynie szerokim strumieniem z petrodolarów. Afrykańscy członkowie BRICS dodają z kolei wymiar demograficzny i surowcowy, który w przyszłych dekadach dopiero nabierze znaczenia.
Dla Republiki Irlandii taki potężny blok to nie tylko możliwość sprzedaży swoich dóbr, bo to również szansa na dywersyfikację importu. BRICS obejmuje kraje kluczowe dla światowej podaży energii, żywności, metali ziem rzadkich i półproduktów technologicznych. Ergo, Republika, która w dużym stopniu polega na globalnych łańcuchach dostaw dla przemysłu farmaceutycznego, medycznego i technologicznego, mogłaby zyskać tańsze, stabilniejsze źródła surowców i komponentów. W świecie, w którym Zachód coraz częściej nakłada sankcje, a niektóre państwa traktują handel jak narzędzie nacisku, szeroka siatka partnerów jest czymś więcej niż wygodą, to zabezpieczenie suwerenności gospodarczej.
Nie da się jednak ukryć, że najgłębsze związki nadal łączą Irlandię ze Stanami Zjednoczonymi i właśnie USA ze swoimi ponad 330 milionami mieszkańców i największym rynkiem kapitałowym świata, tworzą kręgosłup irlandzkiego cudu gospodarczego. Ponad 800 amerykańskich firm działa na terenie Republiki, tworząc dziesiątki tysięcy miejsc pracy i pompując do budżetu środki, bez których państwo wyglądałoby zupełnie inaczej. Irlandzki CIT na poziomie 12,5 procent przez lata był nie tylko optymalnym narzędziem przyciągania inwestycji, lecz wręcz symbolem niezależności gospodarczej Dublina.
Problem w tym, że UE i OECD naciskało na harmonizację podatków, podnoszenie stawek i tworzenie centralnych ram, które mają ograniczyć domniemaną szkodliwą konkurencję. Irlandia już raz musiała ugiąć się pod presją Brukseli i zgodzić na minimalny globalny podatek dla korporacji, by następnie grupa OECD wymusiła kolejną rewolucję w tym zakresie i zmusiła wyspę do kolejnej podwyżki, a właściwie wyrównania stawki podatku pobieranego od korporacji. Nie był to krok, który pasował do narodowego modelu rozwoju Zielonej Wyspy, ale konieczny, gdyż wraz z propozycją wyższej stawki przysłano do Dublina groźby.
Pamiętajmy jednak, że z USA można wypracować całkiem nową, obopólnie korzystną umowę podatkową, wzmacniającą więzi gospodarcze bez pośrednictwa unijnych instytucji. Teoretycznie, a może nawet praktycznie, Irlandia nie musi w takim układzie trwać w UE, zwłaszcza jeśli uzna, że europejskie regulacje zaczynają dławić jej przewagi konkurencyjne. To nie zarzut wobec Unii jako idei, lecz kwestia czysto ekonomiczna, bo model kontynentalny nie zawsze pasuje do kraju wyspiarskiego, którego siła opiera się na globalnym, a nie regionalnym myśleniu.
Japonia, licząca około 124 milionów mieszkańców, jest już inną historią, subtelniejszą, ale równie cenną. To gospodarka technologiczna, precyzyjna, uporządkowana, odporna na geopolityczne turbulencje. Irlandia, która wyspecjalizowała się w usługach cyfrowych i farmacji, zyskałaby partnera zdolnego wzmacniać ją tam, gdzie Zachód i BRICS rywalizują, czyli w innowacjach, automatyzacji i wysokiej jakości usługach przemysłowych. Japońskie firmy od dziesięcioleci poszukują europejskich przyczółków, a Irlandia, językowo i ekonomicznie kompatybilna z globalnymi rynkami, mogłaby pełnić rolę ich bramy do Zachodu.
To wszystko warto zestawić z sytuacją wewnątrz Unii Europejskiej, która liczy około 450 milionów mieszkańców, co czyni ją dużym rynkiem, ale już od dawna rosnącym powoli, jeżeli nie nazwać tego tempem ślimaczym. Jej demografia jest stagnacyjna, a gospodarki wielu państw borykają się z niskim lub śladowym wzrostem, rosnącą regulacyjnością i problemami konkurencyjności w stosunku do reszty świata. Irlandia, jako jeden z najbardziej otwartych członków UE, płaci więc z tego tytułu wyższą cenę niż ekonomiczni giganci. Zasady tworzone z myślą o stabilizowaniu niemieckiego przemysłu czy francuskiego rolnictwa nie zawsze współbrzmią z potrzebami państwa, którego fundamentem są innowacje, inwestycje zagraniczne i globalny handel.
Rynek unijny jest ważny, lecz nie jest jedyny. Irlandia intensywnie przecież eksportuje, co staje ością w gardle wielu państw unijnych, ale równie intensywnie importuje regulacje i to te, które niekiedy hamują jej rozwój i zaczynają decydować o przyszłości wyspy.
Kiedy spojrzy się na liczby, proporcje i trendy geopolityki, konkluzja staje się wyraźniejsza. Sama tylko współpraca z BRICS, z jego miliardami potencjalnych konsumentów, rosnącym PKB i bogactwem surowcowym, otworzyłaby Irlandii większe perspektywy rozwoju niż dalsze trwanie w modelu unijnym, który stał się skostniały i coraz rzadziej odpowiada realiom globalnej gospodarki. To oczywiście nie jest apel o rewolucję, lecz o chłodną kalkulację. Irlandia zawsze była państwem, które rosło dzięki odwadze w myśleniu. W świecie, który staje się wielobiegunowy, ta odwaga może być jej nadal bardzo potrzebna, a jednocześnie stać się największą przewagą na europejskim rynku.
Słowem, Irlandia wcale nie potrzebuje zdegenerowanej Unii Europejskiej, aby utrzymać się na powierzchni, a nawet rozwijać szybciej, niż było to jeszcze kilka lat temu. Moja wizja gospodarcza dla Irlandii jest prosta. Współpraca z USA, Japonią i BRICS na wysokim poziomie, ale z zachowaniem dostępu do rynków unijnych, bo w końcu to cały czas nasza stara Europa.
Bogdan Feręc
Photo by Vardan Papikyan on Unsplash


