Gen Z kontra przemysł, czyli jak śrubokręt przegrał z iPhonem
Kiedyś młody człowiek marzył, żeby dostać się do fabryki. Dziś ten sam marzy, żeby nie musieć tam nigdy trafić. Przemysł, niegdyś duma gospodarki, dziś w oczach pokolenia Z jest jak wujek z wąsem, który przychodzi na wesele i mówi: „A pamiętasz, jak się kiedyś robiło po dwie zmiany?”, a wszyscy dyskretnie udają, że muszą właśnie sprawdzić coś na telefonie.
Pokolenie Z, czyli urodzeni po 1997 roku, to dzieci cyfrowej wygody. Ich dłonie są delikatne, bo nigdy nie dotknęły niczego cięższego niż smartfon. Potrafią jednym ruchem palca zamówić sushi, znaleźć lot do Lizbony i rozkręcić aferę w internecie, ale już z przykręceniem półki mają problem natury egzystencjalnej. Zdolności manualne? Owszem, ale tylko wtedy, gdy chodzi o pisanie pseudo sarkastycznych komentarzy pod filmikami z TikToka.
Na hali produkcyjnej nie ma „like’ów”. Nie ma też strefy chilloutu z sojowym latte. Są za to hałas, tempo, powtarzalność i zapach smaru, czyli wszystko to, co w świecie pokolenia Z pachnie przestarzałością. Młodzi nie chcą „brudzić rąk”, bo to nie jest „cool”. A już na pewno nie jest „trendy”. I trudno się tak do końca dziwić, skoro całe dzieciństwo słyszeli, że mają „robić to, co kochają”, a nie to, co trzeba.
Weźmy przykładową rozmowę kwalifikacyjną w fabryce.
– Dzień dobry, szukamy pracownika na linię produkcyjną.
– Mhm, a czy można pracować zdalnie?
– Zdalnie? Ale to linia produkcyjna.
– No tak, ale ja jestem bardziej efektywny z domu.
– A jakie ma pan doświadczenie z maszynami?
– Gram w symulatory fabryk.
– To nie to samo.
– Ale w nich też się produkuje.
Scenka komiczna, a może bardziej tragiczna, ale niestety coraz bliższa rzeczywistości. Młodzi ludzie przychodzą na rozmowy o pracę i pytają, czy jest „program rozwoju osobistego”, „dog-friendly biuro” i „open space”, w którym można się wyrazić. Fabryka, która wita ich stalą i regulaminem BHP, przegrywa w przedbiegach.
Ale nie bądźmy zbyt powierzchowni i spójrzmy głębiej, bo ta rzekoma „niechęć do pracy” nie jest tylko kwestią lenistwa. To efekt przemiany kulturowej. Pokolenie Z dorastało w epoce, w której praca fizyczna została zdegradowana do roli czegoś, co robią „inni”. Media, szkoły, influencerzy, wszyscy im powtarzali, że prawdziwy sukces to praca kreatywna, biurowa, najlepiej z MacBookiem w ręku i widokiem na ocean. Przemysł? To przecież dla tych, którzy „nie ogarnęli życia”. Dawniej młody człowiek szedł do warsztatu, uczył się fachu, zarabiał, utrzymywał rodzinę. Dziś młody człowiek kończy studia, choć nic praktycznie z nich nie wynosi, by stać się „specjalistą” od zarządzania emocjami w korporacjach. Potem przez trzy lata „szuka siebie”, czyli w praktyce – „pracuje kreatywnie w kawiarni”. Kiedy jednak jakimś cudownym zbiegiem okoliczności ktoś zaproponuje mu etat w fabryce, patrzy z przerażeniem: „Ale ja nie chcę żyć, żeby pracować, tylko pracować, żeby żyć”. I tu właśnie można zadać pytanie: czy on w ogóle chce pracować?
Powiedzmy to wprost – pokolenie Z jest leniwe i nie w sensie biologicznym, tylko egzystencjalnym. Nie chce wysiłku, który nie daje natychmiastowej nagrody. Nie chce procesu, tylko efektu. Nie chce się uczyć fachu przez lata – chce tutoriala wideo, który pokaże, jak być ekspertem w pięć minut. Fabryka to dla nich nie miejsce pracy, tylko kara za brak followersów.
Zresztą – oni już nie mają zdolności manualnych. W szkołach nie ma zajęć technicznych, bo przecież „to niepotrzebne w XXI wieku”. Dzieci nie uczą się wbijać gwoździa, tylko pisać kod w Pythonie. Tyle że kod nie utrzyma mostu, nie zespawa rury, nie naprawi maszyny. Pokolenie Z wychowało się w świecie, w którym wszystko jest „user-friendly”, więc takie, by nie trzeba było myśleć ani się wysilać. A przemysł nie jest user-friendly. Wymaga potu, cierpliwości i pracy w zespole, a nie indywidualnej ekspresji.
Do tego dochodzi kult „pracy z sensem”. Każdy młody dziś chce, żeby jego zawód „zmieniał świat”. Problem w tym, że świat nie zmienia się od siedzenia w coworku i pisania raportów o zrównoważonym rozwoju. Świat zmieniają ludzie, którzy coś robią – dosłownie i fizycznie. Ci, którzy produkują, montują, projektują, utrzymują, ale we współczesnej narracji to już nie jest romantyczne. Romantyczne jest tworzenie treści, a nie towarów.
Wiadomo jednak nie od dziś, że przecież dzisiejszy przemysł to nie już ta sama fabryka sprzed trzydziestu lat. Nowoczesne zakłady to roboty, czujniki, analityka danych, druk 3D. To miejsca, gdzie informatyka spotyka mechanikę, ale kto z pokolenia Z o tym wie? Kto pokazał młodym, że fabryka to dziś centrum technologiczne? Nikt, bo zamiast tego mamy spoty reklamowe z ludźmi w garniturach, którzy wmawiają, że przyszłość to praca w szklanym biurowcu.
Przemysł nie potrafił się obronić, nie nauczył się marketingu pracowniczego, nie wytłumaczył światu, że jego produkty to nie tylko blacha i śruby, ale infrastruktura cywilizacji. W efekcie – Gen Z patrzy na przemysł jak na czarno-białe zdjęcie: z szacunkiem, ale bez emocji.
I tu dochodzimy do sedna. Nie chodzi o to, że młodzi nie chcą tak z zasady pracować w przemyśle. Chodzi o to, że przemysł nie nauczył się mówić ich językiem. W świecie, gdzie wszystko jest „storytellingiem”, branża produkcyjna milczy. Nie ma historii, nie ma mitu, nie ma bohaterów. Nie ma też memów, a bez memów – nie ma życia.
Przemysł mówi do młodych: „Potrzebujemy rąk do pracy”. A młodzi odpowiadają: „A my chcemy być głowami”. Przemysł dodaje: „Dam ci stabilne zatrudnienie”. Młodzi: „A my chcemy wolności”. Przemysł: „Zapewniamy praktyczne i techniczne szkolenia”. Młodzi: „A my chcemy warsztatów z samoświadomości”, więc wygląda to, jak rozmowa dwóch gatunków, które przestały się rozumieć.
Żeby to zmienić, trzeba odwrócić perspektywę i pokazać, że praca w przemyśle to nie cofanie się w rozwoju i osiągnięciach współczesności, ale wejście w nową erę – erę przemysłu 4.0. Zamiast mówić o taśmach i normach, trzeba mówić o automatyce, o danych, o robotach współpracujących z człowiekiem. Zamiast szukać „operatorów maszyn”, trzeba szukać „technologicznych twórców przyszłości”. Brzmi jak marketingowy bełkot? Tak, ale tylko językiem bełkotu można dziś dotrzeć do pokolenia wychowanego na reklamach.
Trzeba też przestać wstydzić się rąk. Pokolenie, które niczego nie dotyka, traci kontakt z rzeczywistością. Praca manualna to nie relikt – to antidotum. Może gdyby młodzi raz w życiu przykręcili własną ręką kran albo pospawali element, zrozumieliby, że fizyczne tworzenie czegoś daje satysfakcję, której nie zapewni żaden post na LinkedInie.
No i trzeba im zapłacić. Nie 13 euro czy 30 złotych za godzinę, tylko tyle, żeby czuli, że ich praca ma wartość. Pokolenie Z co do zasady nie jest głupie, ono po prostu kalkuluje. Jeśli ma wybór między siedzeniem w klimatyzowanym biurze a dźwiganiem palet, wybierze biuro. Ale jeśli pokaże mu się, że fabryka może być miejscem rozwoju, a nie końcem drogi – to sytuacja może się zmienić.
Przemysł potrzebuje więc nie tylko młodych rąk, ale też nowej narracji. Nie może już być „miejscem pracy”. Musi stać się „technologiczną przygodą”, „laboratorium przyszłości”, „fabryką sensu”. Tak, to też brzmi absurdalnie, ale kolejny raz podkreślę, absurd to nowa norma komunikacji z Gen Z.
Jeśli natomiast przemysł nie nauczy się mówić jak influencer, nie nauczy się myśleć, jak start-up i nie zacznie wierzyć, że też może być „sexy”, to przegra. I wtedy, za kilka lat, gdy zabraknie spawaczy, mechaników i operatorów, świat zorientuje się, że nie wystarczy wiedzieć, jak napisać post o matchy. Trzeba jeszcze wiedzieć, jak ją posadzić, zebrać i przetransportować.
A pokolenie Z będzie wtedy scrollować ogłoszenia z tytułem: „Pilnie poszukiwany: ktoś, kto potrafi zrobić cokolwiek”. I może wtedy ktoś z nich zrozumie, że lenistwo to luksus tylko do czasu, aż nie przestanie działać pralka.
Bogdan Feręc
Photo by Lauren Greene on Unsplash
