Czas na zmianę czasu. A może na zmianę Unii?
Dziś w nocy znów cofniemy zegarki, a stanie się to oficjalnie o godzinie 3:00 nad ranem i wówczas wrócimy do 2:00. Nieoficjalnie, cofniemy się o dekadę w absurdach europejskiej biurokracji, bo choć od lat słyszymy, że „to już ostatni raz”, że „Unia Europejska pracuje nad rozwiązaniem”, to jak widać, zegarki dalej tykają, a decyzja nadal leży w którejś brukselskiej szufladzie.
To miało być proste, bo i jest proste, aby znieść przestawianie czasu i większość Europejczyków poparła pomysł. Politycy przyklasnęli. Komisja Europejska zapowiedziała „szybkie działania legislacyjne” i … na tym się skończyło. Minęło sześć lat, a my nadal „śpimy” krócej w marcu i dłużej w październiku, udając, że to ma jakikolwiek sens.
Pomyślmy jednak, po co właściwie to robimy? Kiedyś tłumaczono, że zmiana czasu to oszczędność energii. Że dłuższy dzień latem oznacza mniej prądu zużytego na oświetlenie, ale w czasach LED-ów, klimatyzacji i telewizorów świecących całą dobę, te oszczędności są symboliczne. W praktyce natomiast miliony ludzi chodzą przez kilka dni półprzytomne, bo ich organizm nie nadąża za politycznym kalendarzem braku decyzyjności.
Z badań wynika, że zmiana czasu zwiększa ryzyko zawałów, wypadków drogowych i problemów ze snem, więc lekarze apelują, żeby z tym skończyć, a i społeczeństwo tego chce. Natomiast Unia… dalej „analizuje”. Trudno nie odnieść wrażenia, że gdyby Komisja miała decydować o tym, która ręka ma służyć do trzymania widelca, też potrzebowałaby dziesięciu lat konsultacji, czterech raportów, jednego głosowania i dwóch korekt terminów.
Co gorsza, każdy kraj członkowski może mieć na ten temat inne zdanie i to właśnie paraliżuje system. Irlandia wolałaby czas letni przez cały rok, Finlandia zimowy, a Polska… I tak trwa ta europejska epopeja o czasie bez końca, w której jedynym pewnikiem jest to, że nikt nie wie, co dalej.
Zabawne, że kiedyś Unia Europejska potrafiła ustalić wspólną walutę dla kilkunastu państw, stworzyć jednolity rynek i Schengen, ale w XXI wieku nie potrafi się dogadać, czy wskazówki zegara mają zostać przesunięte do przodu, czy do tyłu. To symboliczny obraz Brukseli, wielkiej machiny, która potrafi debatować godzinami nad czymś, co zwykły człowiek załatwiłby w pięć minut, a na dodatek bez patrzenia na budzik.
A może to nie przypadek, może właśnie o to chodzi, żeby niczego nie kończyć, bo z każdego „procesu decyzyjnego” można utrzymać kolejny departament, kolejną grupę roboczą i jeszcze jednego komisarza ds. czasu. Biurokracja, jak wiadomo, żywi się nie decyzjami, lecz ich brakiem.
Zatem dziś w nocy przestawmy zegarki, ale przestawmy też myślenie, bo jeśli wspólnota, która miała być synonimem postępu, przez dekadę nie potrafi ustalić dla siebie jednej godziny, to może czas… tę właśnie zresetować? Może najwyższa pora cofnąć nie zegarek, ale sam system, który z każdej drobnostki robi instytucjonalny labirynt?
Niech więc ta „nocna zmiana” czasu stanie się w najbliższych 24 godzinach symbolem. Nie tyle przejścia z lata na zimę, ile przejścia z bezradności na zdrowy rozsądek. Jeśli Unia Europejska nie potrafi wyłączyć tego zegara absurdu, to może naprawdę nadszedł czas, żeby zrobić to za nią.
Bogdan Feręc
Photo by Amin Hasani on Unsplash
