Cena wojny, rachunek dla Irlandii. Jak Dublin klaskał w Brukseli, a dług spadł na obywateli
W Brukseli zapadła decyzja, a w Dublinie rozległy się oklaski, gdy Unia Europejska zaciągnęła 90 miliardów euro pożyczki na wsparcie Ukrainy, co premier Micheál Martin nazwał „ceną wojny”. Brzmi szlachetnie, ale też niebezpiecznie banalnie, bo cena wojny rzadko bywa abstrakcyjna i zwykle ma miejsce zamieszkania, numer konta oraz datę płatności. Natomiast w Irlandii… w Irlandii ten rachunek już się drukuje.
UE zdecydowała się na wspólny dług, zabezpieczony niewydanymi środkami budżetowymi, a mówiąc prościej: pieniądz jest najważniejszy, nieważne skąd pochodzi i komu się go odbiera. Gdy pojawił się moment, by użyć zamrożonych rosyjskich aktywów, chodzi nawet o 210 miliardów euro, Europa lekko się zawahała, a Belgia, jako strażnik sejfu Euroclear zażądała gwarancji na wypadek sądowej porażki. Gwarancji nie znaleziono, jednak zamiast tego znaleziono drogę na skróty, czyli wspólny dług. Dług europejski. Dług, który w praktyce znów rozsmaruje się po społeczeństwach.
Irlandzki rząd przyjął to rozwiązanie z zadowoleniem. Premier Martin mówił o „silnym sygnale solidarności”, o stabilności finansowej Ukrainy, o tysiącach młodych ludzi ginących na froncie. To wszystko prawda. Wojna jest niszczycielska. Śmierć jest realna, ale prawdą jest też to, że solidarność nie zwalnia z porzucenia rachunkowości, bo rachunkowość tej decyzji jest brutalnie prosta i zamiast sięgnąć po politykę i negocjacje, Europa woli pożyczyć, a potem oddać z kieszeni obywateli, którzy nie dosyć, że te kieszenie mają puste, to wcale nie chcą z nich wyciągać ostatnich eurocentów.
Irlandia zna smak kryzysu, zna, bo jeszcze niedawno płaciła za cudze błędy banków i cudze ryzyka rynków, natomiast dziś, w kraju z kryzysem mieszkaniowym, z presją na usługi publiczne, z rosnącymi kosztami życia, rząd bez mrugnięcia okiem przyjmuje kolejny wspólny dług. Nazywa go „ceną wojny”, jakby to była siła natury, deszcz spadający z nieba. Nie jest. To wybór polityczny!
Jakże ironiczne jest zapewnienie, że Ukraina nie będzie spłacać pożyczki, dopóki Rosja nie wypłaci reparacji. Brzmi jak happy end, tyle że reparacje są mglistą obietnicą z przyszłości, a raty są z teraźniejszości. Jeśli Rosja nie zapłaci, a wszystko na to wskazuje, dług pozostanie. Wtedy „zamrożone aktywa” magicznie staną się jakoby narzędziem spłaty, jednak dziś nie można ich użyć, bo występuje ryzyko prawne, ale jutro będą wystarczająco dobre, by łatać budżetowe dziury. Logika elastyczna jak guma do żucia i pokrętna jak sama brukselska „elita”.
Dublin mógł powiedzieć: solidarność tak, ale najpierw sprawiedliwość, mógł naciskać na realne wykorzystanie innych środków, mógł zaproponować inne rozwiązania, zamiast entuzjastycznie przyjmować wspólny dług. Mógł upomnieć się o irlandzkiego podatnika, o społeczeństwo, które znów słyszy, że „nie ma alternatywy”. Nie zrobił tego, więc wybrał linię najmniejszego oporu i największego PR-u.
Od dawna wiemy, że Unia Europejska lubi mówić o wartościach, chociaż tym razem wartości przegrały z księgowością strachu i polityczną wygodą. A Irlandia, zamiast być głosem rozsądku, stała się chórem, którego muzyka brzmi cokolwiek fałszywie, na co zwracam uwagę od dawna. Pieniądze popłyną, wojna będzie trwała, a społeczeństwo zubożeje po cichu – kolejny raz. Tak właśnie wygląda ta dzisiejsza nowoczesna solidarność: głośna na szczytach, cicha w portfelach.
Z historii znamy takie przypadki i nie są one wcale rzadkością, że długi polityczne zawsze spłacają zwykli ludzie, bo reszta to tylko poezja i słowna magia konferencji prasowych.
Bogdan Feręc
Źr. RTE
Fot. CC-EU


