Ryanair. Budżetowy lot z duszą (na ramieniu?)

Każdy człowiek w pewnym momencie życia podejmuje decyzje, których nie potrafi do końca uzasadnić. Jedni kupują hulajnogę elektryczną w listopadzie, inni umawiają się na randkę w ciemno z kimś, kto w opisie ma „kocham psy, nienawidzę ludzi”, a jeszcze inni… no cóż, planują lot Ryanairem.
Ja jestem w tej trzeciej grupie i nie, nie mam do siebie żalu. Mam do siebie zaufanie, a nawet więcej – mam system ;-). System, który pozwala mi przetrwać, przeżyć i jeszcze napisać felieton. Bo kiedy planuję podróż liniami Ryanair, to nie jest to zwykła podróż. To jest przedsięwzięcie logistyczno-psychologiczne, które NASA powinna badać jako model testowy dla misji załogowej na Marsa. Tylko z gorszym cateringiem.
Fora dyskusyjne, czyli grupa wsparcia dla ofiar tanich lotów
Zanim wykupiłem bilety, postanowiłem – jak każdy rozsądny człowiek w XXI wieku – zrobić „risercz”. Wpisałem w wyszukiwarkę magiczne hasło „opinie o Ryanair” i… trafiłem do piekła.
Fora internetowe na temat Ryanaira to nie jest miejsca dialogu i mówię to z pełną odpowiedzialnością za słowo. To raczej krwawe pole bitwy pomiędzy tymi, którzy dolecieli żywi, a tymi, którym skasowano bilet, duszę i chęć do życia. Przebijając się przez wątki o „chamskiej obsłudze”, „niewyjaśnionych opóźnieniach” i „herbacie za 5 euro, która smakowała jak gorący smutek”, zrozumiałem jedno: nikt nie kocha tej linii. Nikt, ale „wszyscy” z niej korzystają. Bo Ryanair jest jak ta toksyczna relacja – wszyscy wiedzą, że szkodzi, ale jak się ją zerwie, to nagle robi się drogo.
Luksus? Proszę państwa, tu chodzi o przetrwanie
Jako osoba, która z jednej strony nie lubi przepłacać, a z drugiej – nie chce podróżować w pozycji embrionalnej z torbą na kolanach – musiałem wypracować własną strategię. I tak powstał mój plan podróży premium… Ryanairem.
Po pierwsze – miejsce przy oknie. Nie po to, żeby cieszyć się widokiem chmur, ale żeby mieć przynajmniej jedną stronę ciała niezderzaną z cudzym łokciem, walizką lub agresją słowną. Po drugie – dodatkowa przestrzeń na nogi. Czyli luksus mierzalny w centymetrach i godności. Kiedy już możesz wyciągnąć nogi, czujesz się, jakbyś wygrał życie. Albo przynajmniej 3-godzinny lot.
Do tego dwa bagaże rejestrowane – nie z próżności, ale z rozsądku. Kto zna Ryanaira, ten wie, że jeśli próbujesz wnieść coś większego niż breloczek na pokład, ryzykujesz dramatyczną scenę przy bramce, rozstanie z walizką i ewentualną opłatę porównywalną z ratą kredytu hipotecznego.
Oczywiście dorzuciłem też wydruk karty pokładowej, bo jestem człowiekiem, który zna swoją słabość do wygody. I tak… priorytetowe wejście na pokład, bo po co się bić łokciami z grupą ludzi, którzy przysięgli sobie, że „wejdą pierwsi albo umrą, próbując”?
I na koniec – ubezpieczenie. Bo to jednak Ryanair. Nie, żeby było niebezpiecznie, ale jak mawiał mój dziadek: „Lepiej być przygotowanym na apokalipsę, niż zaskoczonym przez burzę”.
Kiedy tanio przestaje znaczyć tanio, ale wciąż nie boli
Gdy wreszcie zakończyłem ten emocjonalny pasjans rezerwacyjny, strona wypluła mi ostateczną cenę: 301,98 euro. Zawahałem się. Czy to wciąż tanio? Czy to już niskobudżetowa klasa średnia?
Z ciekawości porównałem. Gdybym wybrał inne linie – niemieckie, holenderskie, brytyjskie – musiałbym zapłacić nawet 600 euro. A do tego doliczyć przesiadkę w Berlinie, Manchesterze albo strefie duchów w Schiphol, gdzie dusze pasażerów błąkają się między gate’ami C6 i D7, szukając bramek do wieczności.
Tymczasem Ryanair – mimo swoich wszystkich dramatów, kontrowersji i wyślizganych zadkami niebieskich siedzeń – oferuje lot bezpośredni, za pół ceny. I choć może nie dostanę szampana, nie będę się wylegiwać na rozkładanym siedzeniu, a stewardessa nie zapyta mnie, czy jestem zadowolony z życia – to jednak dolecę. Bez przesiadek. Bez komplikacji. I, miejmy nadzieję, bez zawału.
Ryanair – linia emocjonalnie trudna, ale ekonomicznie sensowna
I tak oto staję przed Wami – nie jako ofiara, ale jako podróżny o świadomym wyborze. Wiem, w co się pakuję. Wiem, że moje kolana i tak będą jęczeć z bólu po 40 minutach. Wiem, że obok mnie ktoś będzie jeść chipsy o zapachu „paprykowa apokalipsa” i rozmawiać przez telefon aż do momentu zamknięcia drzwi samolotu. Wiem to wszystko. A mimo to – lecę.
Bo Ryanair to nie linia dla romantyków. To linia dla realistów. Dla tych, którzy wolą zapłacić mniej, a potem się chwilę pomęczyć, niż płacić więcej i też się pomęczyć, ale w wyprasowanej koszuli. Ryanair to brutalna, skrzecząca rzeczywistość współczesnych podróży lotniczych, ale taka, której nie trzeba brać na kredyt.
A że nie dają koca i ciepłej zupy? No trudno. Przynajmniej nie trzeba się przebierać w garnitur, żeby wejść na pokład.
Epilog
Wylatuję wkrótce. Nie boję się. Mam ubezpieczenie, numer do ambasadora RP, z którego i tak nie skorzystam, i nerwy ze stali. A jeśli podczas lotu steward przypomni mi, że nie mogę używać słuchawek podczas startu, bo „tak mówi regulamin”, to uśmiechnę się z pokorą.
W końcu to Ryanair – linia, która uczy pokory, cierpliwości i planowania jak żadna inna. I choć nie wywołuje czułości, to daje jedno: transport z punktu A do punktu B – w cenie, której nie trzeba się wstydzić. I czasami to naprawdę wystarcza.
Bogdan Feręc
Fot. Ryanair