Sojusz pod presją: USA, Izrael i cień Teheranu

Nadchodząca podróż prezydenta Donalda Trumpa do Rijadu, Abu Zabi i Dohy nie będzie jedynie pokazem amerykańskiej obecności na Bliskim Wschodzie. Odbywa się w chwili, gdy relacje USA-Izrael przechodzą tzw. stres test. Choć oficjalne deklaracje obu stron podkreślają siłę i trwałość sojuszu, seria przecieków, medialnych spekulacji i strategicznych różnic ujawniają napięcia, które mogą zaważyć na dalszym kursie regionalnej architektury bezpieczeństwa.
W centrum kontrowersji znajdują się doniesienia NBC News o napięciach między prezydentem Trumpem a premierem Netanjahu. Izraelski przywódca miał być wściekły z powodu negocjacji prowadzonych przez USA z Teheranem, które uznał za zbyt miękkie wobec reżimu odpowiedzialnego za w oczach Izraela destabilizację regionu. Miał też powiedzieć swoim zausznikom, że izraelski atak na Iran jest konieczny, a Stany, niezależnie od pierwszych reakcji, i tak przyłączą się do tych działań. Z kolei Trump nie krył niezadowolenia z eskalującej ofensywy izraelskich sił zbrojnych w Strefie Gazy oraz nieuzgodnionych z USA planów ataku na Iran, która, zdaniem jego otoczenia, mogłaby utrudnić szersze amerykańskie zabiegi dyplomatyczne w Zatoce Perskiej.
W odpowiedzi na medialną burzę trzech kluczowych sojuszników obu liderów David Friedman, Mark Levin i Mike Huckabee stanowczo zaprzeczyli pogłoskom o rozłamie. Jednak sama konieczność tych dementi pokazuje, że zaufanie i spójność przekazu uległy pogorszeniu. W polityce międzynarodowej nie liczy się wyłącznie rzeczywistość, ale też jej postrzeganie, a to zostało poważnie nadwyrężone.
Tłem tych izraelsko-amerykańskich napięć są jednak podejmowane próby likwidacji Hamasu, uwolnienia izraelskich zakładników, powstrzymania potencjalnego uderzenia nuklearnego ze strony Iranu oraz kontynuowania procesu normalizacji stosunków izraelsko-arabskich rozpoczętego Porozumieniami Abrahama. Każde z tych zadań wymaga ścisłej, skoordynowanej współpracy między Waszyngtonem a Jerozolimą, więc nie ma tu miejsca na publiczne rozbieżności czy ambicjonalne zagrywki.
Obaj liderzy, czyli Trump i Netanjahu znani są z politycznego instynktu i odwagi w przełamywaniu status quo, czego już wcześniej dokonywali, a wielu uważało za niemożliwe. Skutkowało to jednak przeniesieniem ambasady USA do Jerozolimy, uznaniem izraelskiej suwerenności nad Wzgórzami Golan i rozpoczęcie nowej epoki relacji Izraela z krajami Zatoki Perskiej. Dziś historia stawia przed nimi kolejne wyzwanie, a tym razem nie tylko z przeciwnikami zewnętrznymi, ale również z pokusą wewnętrznych podziałów.
Izrael musi powstrzymać jednocześnie wewnętrzne napięcia koalicyjne i unikać upubliczniania strategicznych różnic przez kontrolowane przecieki. Z kolei USA powinny unikać zaskakujących inicjatyw medialnych, które zmuszają izraelskich decydentów do mierzenia się z nimi. Najważniejsze jednak, by obie strony dały daleko idące pełnomocnictwa swoim przedstawicielom do wypracowania wspólnych, realnych planów działania od Gazy po Hormuz.
Zarówno amerykańska, jak i izraelska opinia publiczna wykazuje poparcie dla działań na rzecz bezpieczeństwa, ale oczekuje też strategii „na dzień po”, więc planu, który zapewni długofalową stabilność i nie pozwoli, by próżnię władzy w Gazie czy Libanie zapełniły siły ekstremistyczne i zakamuflowane bojówki.
Sojusz USA–Izrael nie jest jedynie wynikiem wspólnych interesów, ale opiera się także na zbieżnych wartościach i przekonaniu, że wolne, demokratyczne społeczeństwa muszą przeciwstawić się tyranii oraz fanatyzmowi. To właśnie ta wspólnota wartości może być kotwicą w czasach zawirowań.
Dla Trumpa i Netanjahu nadchodząca wizyta to moment próby: czy potrafią znów zjednoczyć siły dla większego celu, czy też pozwolą, by osobiste ambicje i naciski polityczne osłabiły najważniejszy sojusz na Bliskim Wschodzie? Odpowiedź nie tylko zdecyduje o ich politycznej przyszłości, ale też o kursie dla całego regionu.
Dla radia Deon w Chicago – Bogdan Feręc
Photo by Shalev Cohen on Unsplash