„Złote” limuzyny w czasach drożyzny. Irlandzka prezydencja w UE to festiwal kosztów
Unia Europejska trzeszczy w szwach, obywatele liczą każdego centa przy kasie, a tymczasem w Brukseli i Dublinie trwa stary rytuał, więc władza musi się wozić i to dosłownie. Irlandzka prezydencja w UE, zaplanowana na przyszły rok, zapowiada się nie jako moment refleksji nad kryzysem kosztów życia, lecz jako pokaz luksusu w zdezelowanym politycznym wehikule, który dawno zgubił kontakt z realiami życia.
Państwo planuje wydać 5,5 mln euro na flotę luksusowych samochodów z szoferami dla unijnych dygnitarzy. Do tego dochodzi niemal milion euro na opancerzone limuzyny dla szefów delegacji, czyli Audi A8, BMW serii 7, Mercedes Klasy S – klasyka brukselskiej próżności. Do kompletu 40 samochodów klasy wyższej i 44 luksusowe minivany. Po co to wszystko? Sześć miesięcy, kilkadziesiąt spotkań, a rachunek jak z katalogu marzeń, tylko że płaci podatnik.
To nie koniec, bo co najmniej 10 milionów euro pójdzie na catering i gastronomię dla politycznych elit. W kraju, w którym coraz więcej ludzi ma problem z opłaceniem rachunków za prąd, ogrzewaniem i czynszem, a i oszczędza na codziennych zakupach, ci się wożą i jadają w najlepszych restauracjach, do których duża część mieszkańców wyspy nie wejdzie nawet jeden raz w życiu. Kontrast jest brutalny i nie da się go zagadać słowami o „prestiżu” czy „obowiązkach gospodarza”.
Oficjalna narracja mówi o bezpieczeństwie, logistyce i standardach międzynarodowych, że to normalne, że tak się robi od zawsze. Tylko że „zawsze” to argument z epoki, w której masło nie kosztowało fortuny, a kryzys był hasłem z podręcznika, a nie codziennym doświadczeniem ludzi. Dziś ta logika brzmi jak ponury żart.
Od lipca przyszłego roku 75 procent wydarzeń prezydencji odbywać się ma w Dublinie. Co najmniej 25 spotkań wysokiego szczebla, w tym wizyty Kolegium Komisarzy i liczne nieformalne szczyty. Do tego eskorty policyjne, certyfikowani kierowcy, czyszczenie, konserwacja, plany transportowe, zabezpieczone parkingi kilkanaście kilometrów od lotniska. Jednak maszyna rusza już teraz, koszty się kręcą, a sens gdzieś po drodze wypada przez okno opancerzonej limuzyny.
W teorii Irlandia ma zajmować się stabilnością, solidarnością i odpornością społeczną. W praktyce jej prezydencja wygląda jak korporacyjny event dla uprzywilejowanych, oderwany od realiów życia zwykłych obywateli. I właśnie dlatego coraz więcej ludzi patrzy na ten projekt jak na kosztowny, zmęczony twór, który żyje własnym rytmem, obcy codziennym problemom. Nie chodzi o to, by gości wozić na rowerach ani serwować im herbatę w papierowych kubkach, chociaż, skoro sami to wymyślili i promują, nie miałbym żadnych obiekcji, aby Ursula von der Leyen przejechała się na jakieś spotkanie na szczycie Luasem. Chodzi o proporcje. O sygnał wysyłany społeczeństwu. W czasie kryzysu kosztów utrzymania takie wydatki nie są „neutralne”. Są prowokujące.
Irlandzka prezydencja mogłaby być momentem skromności i realizmu. Zamiast tego zapowiada się na paradę wyspiarskiego luksusu, który coraz częściej nie wie, dokąd jedzie, ale wciąż uparcie wybiera najdroższy samochód z kierowcą. I każe za to płacić tym, którzy stoją na przystanku.
Bogdan Feręc
Źr. Breaking News
Photo by Ozkan Guner on Unsplash

