Pociskami są słowa. Czy irlandzka cierpliwość wobec Izraela w końcu się skończy?
Izrael bawi się słowami tak lekko, jakby w kieszeni miał gwarancję bezkarności, a jednak nawet najtwardsze państwa potrafią w końcu natrafić na mur, zwłaszcza gdy drwią z narodów, które potrafią odpowiedzieć z godnością i uporem. Irlandia tę granicę właśnie narysowała grubą, zieloną kreską.
Były szef izraelskiej delegacji Eurowizji Alon Amir rzucił Irlandii zgryźliwą radę: zróbcie sobie rok przerwy, wróćcie silniejsi, może wreszcie coś zaśpiewacie, jak należy. Niby żart, niby uszczypliwość, ale podszyta starą taktyką: minimalizować decyzję przeciwnika, zanim zdąży urosnąć do symbolu. Problem w tym, że ta decyzja już urosła.
RTÉ nie tylko zrezygnowało z udziału w przyszłorocznej Eurowizji, ale nie będzie jej nawet emitować, a obok Irlandii stanęły Holandia, Hiszpania i Słowenia. Nie są to kraje, które dają się łatwo sprowokować słownymi potyczkami. Każde z nich jednoznacznie wskazało powód: wojna w Gazie i śmierć dziesiątek tysięcy Palestyńczyków.
Wypowiedź Amira, że „nikogo w Izraelu tak naprawdę nie obchodzi” wycofanie państw, to klasyczna fraza dyplomacji defensywnej. Kiedy ktoś mówi, że nie robi na nim wrażenia fala odpływu, znaczy, że poczuł ten nurt. Zwłaszcza że ta fala narasta.
Kolejny kraj, czyli Islandia wchodzi w tryb poważnej refleksji. Słowenia mówi o „agresorze”, natomiast nadawcy, dziennikarze, związki artystyczne, wszyscy przychodzą z pytaniem, które Unia Europejska musiała kiedyś usłyszeć: jakim cudem Rosję wyrzucono błyskawicznie, a Izrael wciąż przechodzi przez bramy konkursu bez większych konsekwencji? Żeby poradzić sobie z tym dysonansem, EBU postawiła na technokrację, więc zmiany regulaminowe, modyfikacje systemu głosowania, więcej jurorów, mniej możliwych manipulacji, jeszcze więcej zabezpieczeń. Nie dlatego, że to rozwiąże problem moralny, ale dlatego, że to przynajmniej daje pozory porządku.
W międzyczasie BBC i część europejskich nadawców zapewnia, że „to wszystko dla inkluzywności”, jednak ta bez konsekwencji zawsze kończy się pęknięciem i to pęknięcie właśnie rozszerza się na mapie Eurowizji.
Irlandia miała prawo powiedzieć – stop, a nie w imię politycznej zemsty, ale w imię czegoś znacznie prostszego – spójności. Kiedy jeden kraj traci reputację przez własne działania, a inny wciąż udaje, że nic się nie dzieje, irlandzka duma nie zgodzi się na rolę cichego widza. To nie jest też ze strony irlandzkiej wyspy groźba, a logika świata, który mimo chaosu nadal ma swój moralny kompas. Kiedy Amir kpi, że Irlandia od 25 lat nie wysłała „przyzwoitej piosenki”, nie zauważa, że dziś nie chodzi o piosenki. Chodzi o to, że nawet zabawa ma swoje granice, a kiedy w Strefie Gazy leje się krew, ludzie przestają tańczyć.
Izrael może twierdzić, że nic go to nie rusza, ale musi pamiętać, że historia jednak kocha ironię, bo ta często najsilniej uderza w to, co według nas nie miało żadnego znaczenia.
Eurowizja rodziła się po wojnie, żeby budować, natomiast dziś musi odpowiedzieć sobie na pytanie, czy ma odwagę także stawiać granice. Jeżeli do obecnych, dojdą kolejne kraje rozważające wycofanie się z konkursu, nie będą pytać, czy Izrael „na coś sobie pozwala” – one już uznały, że pozwolił sobie na zbyt wiele.
Kultura potrafi być cierpliwa, lecz nie jest ślepa. Jeśli Izrael naprawdę nie widzi konsekwencji, to nie irlandzki humor jest tu najsroższą przestrogą, tylko coraz krótsza lista uczestników przyszłorocznej Eurowizji. Warto też zauważyć, że ten spór jest większy niż scena, światła i mikrofony, a będzie trwać i wracać, bo kiedy muzyka milknie, pozostaje tylko to, co naprawdę ma wagę – słowa i opinie.
Bogdan Feręc
Źr. Independent
Photo by Marek Studzinski on Unsplash


