Mijanie się z prawdą

Ponad cztery lata nie było mi dane zawitać do rodzinnej Łodzi. W końcu jednak – zmuszony okolicznościami, a przy tym z niemałą radością – postanowiłem spędzić tam urlop.
Sprawy prywatne zostawmy na boku, bo nimi dzielić się nie wypada. Skupiłem się na czymś innym: na obserwacji miasta, w którym dorastałem, uczyłem się i – co pozostało niezmienne – robiłem rozmaite dziwne rzeczy. Przez lata obraz Łodzi docierał do mnie głównie w rozmowach. Ich prawdziwości nie mogłem zweryfikować aż do przełomu sierpnia i września tego roku. I muszę powiedzieć jasno: to, co zobaczyłem, nijak nie przystawało do tego, co wcześniej słyszałem.
Najczęściej dyskutowałem z lokalnymi politykami lub z tymi, którzy do polityki aspirują (choć bez sukcesów), więc brałem poprawkę, że ich opinie mogą być lekko przerysowane. Ale to „lekko” okazało się w praktyce przepaścią, bo Łódź zobaczyłem jako miasto tętniące życiem, rozwijające się – choć, oczywiście, nie bez problemów.
Na początek komunikacja miejska. Autobusy, tramwaje, kolej – wszystko działa sprawnie. Z jednego krańca miasta na drugi omijając centrum, przejechać można w kilkanaście minut Koleją Aglomeracyjną, która sunie torowiskiem dla pociągów. Same tramwaje w większości nowoczesne, a elektroniczne tablice na przystankach pokazują realny czas przyjazdu i odjazdu. Punktualność? Przez dziesięć dni mojej obecności trafiła się jedna (!) awaria. A ja specjalnie przemieszczałem się tylko tramwajami i autobusami, żeby sprawdzić, czy legendy o wiecznych opóźnieniach mają pokrycie. Malkontentom więc mówię jasno: komunikacja w Łodzi działa jak w zegarku. A jeśli ktoś chce dyskutować – niech najpierw przyjedzie jeden z drugim do Dublina albo Galway i posmakuje tutejszego transportu. Dopiero wtedy porozmawiamy.
Korki? Tak, zdarzają się, zwłaszcza w godzinach szczytu, ale czy są permanentne, jak słyszałem? Absolutnie nie. I tu znowu, drodzy Łodzianie – zapraszam do Republiki Irlandii. Tam dopiero poznacie, co to znaczy stać w korku bez końca.
A teraz coś, z czego Łódź naprawdę może być dumna – mieszkalnictwo. Setki nowych bloków, całe osiedla, rewitalizacja terenów, które kiedyś były slumsami albo pofabrycznymi ruinami, a nie mówię o Manufakturze. Dziś stoją tam eleganckie, nowoczesne osiedla. Niektórych rejonów miasta nie rozpoznałem wcale – zmieniły się nie do poznania. Wystarczy wspomnieć osiedle przy łódzkim lotnisku – a kolejne wciąż powstają. Tu irlandzki premier Micheál Martin i jego gabinet powinni przyjechać na praktyki, bo to, co udało się osiągnąć w Łodzi, Irlandii mogłoby się bardzo przydać.
Centrum miasta? Dziś to wizytówka Łodzi, niegdysiejszej „szarej” i przygaszonej. Zmiany są tak imponujące, jakby właśnie powrócili dawni fabrykanci i oddawali mieszkańcom wczoraj ukończone swoje wille oraz kamienice. Do tego dochodzi tunel pod miastem – swoiste łódzkie „metro–light” – który połączy kluczowe dworce i stacje kolejowe. Jeszcze kilkanaście lat temu mało kto by pomyślał, że takie inwestycje w ogóle się tu wydarzą.
Nie sposób pominąć także przedsiębiorczości. Nowe firmy – od dużych po rodzinne – wyrastają w całym mieście. To znak, że Łódź złapała dobry kurs rozwoju.
Oczywiście, nie jest to laurka bez cienia krytyki. Rozmawiałem z mieszkańcami – w końcu to oni najlepiej wiedzą, jak się żyje w tym mieście. Wciąż słyszy się, że pracy jest za mało, że pewne rzeczy mogłyby działać lepiej. Łódź nie powstrzymała też jeszcze odpływu młodych ludzi – wielu mieszka tutaj, ale pracuje w Warszawie. Ale czy to nie naturalny etap rozwoju? Przecież i Kraków nie od razu zbudowano.
Mam też po tym urlopie wrażenie, że część narzekań to po prostu nasza narodowa cecha. Dałbym tym największym sceptykom bilet w jedną stronę na dłuższy pobyt na Zachodzie. Po powrocie spojrzeliby na swoje miasto z zupełnie innej perspektywy.
Jedno jednak w Łodzi się nie zmieniło: smutek na twarzach ludzi. Ale to, niestety, przypadłość nie tylko łódzka – to raczej znak rozpoznawczy mieszkańców całego kraju nad Wisłą. Co więc mogę powiedzieć o Łodzi po tych dziesięciu dniach? Najlepiej posłużyć się słowami Reymonta ze Ziemi Obiecanej – w ekranizacji Andrzeja Wajdy. I dodać tylko: ona właśnie taka jest.
Bogdan Feręc
Fot. Archiwum własne