Kiedy zaczyna się jesień? Odpowiedź zależy od tego, czy pytasz Irlandczyka, meteorologa czy Brukselę

W kraju, w którym przez cały rok możesz doświadczyć czterech pór roku w ciągu dwóch godzin, a czasami nawet jednej – pytanie, jakie czasami należy zadać, a przynajmniej teraz, to kiedy zaczyna się jesień? Zagadka irlandzkiej aury to nie tylko ciekawostka meteorologiczna, bo w na Zielonej Wyspie to pytanie jest z gatunku bardziej egzystencjalnych. Jest to również próba zrozumienia większego porządku rzeczy – albo przynajmniej tego, czy jeszcze wypada nosić krótkie spodenki, czy już powinno się wyciągnąć gruby sweter, koc, świeczkę zapachową i zrezygnować z życia towarzyskiego – na zewnątrz.
Irlandczycy – naród, który z deszczu uczynił element tożsamości – wiedzą jedno: pogoda jest zawsze, a nawet brak opadów to powód, żeby powiedzieć, że jest „lovely weather”. A pory roku? One są jak stare ciotki z prowincji. Czasem wpadną za wcześnie, czasem się spóźnią, czasem nie dają znać, że w ogóle będą, a czasem… pojawią się wszystkie na raz i nie mają ochoty odejść. Jednak musimy jakoś to uporządkować. Dla dobra dzieci, systemu edukacji, festiwali muzycznych i tych biednych aplikacji pogodowych, które próbują zapanować nad irlandzkim atmosferycznym chaosem. I tu właśnie zaczyna się spór: czy sierpień to ostatni miesiąc lata, czy już pierwszy miesiąc jesieni? I co na to Bruksela?
Sierpień w Irlandii to jednocześnie lato i jesień. To miesiąc, w którym możesz się opalać i przeziębić tego samego dnia i w którym kupujesz arbuza oraz tabletki na kaszel podczas jednej wizyty w Dunnes Stores. To czas, gdy promienie słońca wciąż walczą z chmurami jak starzy bokserzy w ringu – zmęczeni, ale zbyt dumni, żeby zejść planszy i powiedzieć – poległem.
Dla meteorologów z Met Éireann sprawa jest jasna: jesień zaczyna się 1 września. Kropka. Miesiące jesienne to wrzesień, październik i listopad, czyli podział jest prosty i raczej czytelny. Przewidywalny jak arkusz kalkulacyjny z tabelkami, które oznaczono kolorami. Działa świetnie, pod warunkiem że nie wyjdziesz z domu i nie spojrzysz na niebo. Dla tradycyjnego irlandzkiego kalendarza, a opartego na cyklu celtyckim – sytuacja wygląda inaczej. Lato to maj, czerwiec i lipiec, natomiast jesień zaczyna się już 1 sierpnia. Tak właśnie. W dniu, gdy jeszcze człowiek planuje urlop, a lodziarnia w Doolin walczy o przetrwanie ostatnim rożkiem z malinowym sosem, kalendarz celtycki mówi jednak: pora zacząć myśleć o zimowym zapasie oleju opałowego i przetworach z rabarbaru. I teraz stoisz przed wyborem: nowoczesna nauka czy tradycyjna mądrość ludowa? A może – co bardziej irlandzkie – ignoruj jedno i drugie i ubierz się na cebulkę?
Żeby zrozumieć, dlaczego sierpień jest miesiącem jesiennym w starym kalendarzu, trzeba cofnąć się o kilka tysięcy lat, do czasów, gdy ludzie nie pytali aplikacji, czy będzie padać – po prostu patrzyli na niebo i czuli to w kolanach. Wtedy właśnie obchodzono Lughnasadh (czyt. lu-na-sa) – święto zbiorów, poświęcone bogowi Lugh, patronowi światła, wojny, rzemiosła i ogólnie dobrej zabawy w trudnych czasach. Lughnasadh oznaczało początek końca. Zboże zaczynało być gotowe do żniw, dni stawały się krótsze, a w sercu ludzi pojawiała się melancholia tak głęboka, że aż chciało się pisać poezję. To święto do dziś bywa obchodzone, zwłaszcza przez miłośników kultury celtyckiej, rekonstruktorów historycznych i tych, którzy po prostu lubią coś świętować w sierpniu, bo wakacje w Irlandii trwają stanowczo za krótko.
Wtedy to, zgodnie z cyklem natury, zaczynała się jesień – czas zbioru, przetwarzania i przygotowań do miesięcy nazywanych tu od wieków ciemnymi. To nie był moment na jeszcze jednego Guinnessa w lokalnym pubie, a tych niegdyś było tu tysiące i można się było na nie natknąć w najdalszym zakątku wyspy. To był moment, żeby sprawdzić, czy myszy nie zrobiły sobie gniazda w spiżarni i czy owce przypadkiem nie planują zimowej emigracji.
W Irlandii każda pora roku może wyglądać jak każda inna. Marzec może cię zaskoczyć mokrym śniegiem padającym w Dzień Świętego Patryka. Czerwiec – ulewnym deszczem i temperaturą 12 stopni. Grudzień – tęczą i zapachem rozgrzanego asfaltu, co zdarzyło się już w 2001 roku, a ludzie tę anomalię pogodową wciąż wspominają. Dlatego często w sierpniu słyszy się pytanie, „czy mamy jeszcze lato?” jest bardziej pytaniem z zakresu filozofii niż meteorologii. To też trochę tak, jak zapytać: „czy Bóg ma poczucie humoru?” albo „czy Unia Europejska się kiedyś skończy?”.
Bo przecież nie chodzi tylko o to, co wydrukowane jest w kalendarzu. Chodzi o to, co czujesz, kiedy rano wychodzisz z domu i dostajesz strzał zimną wilgocią prosto w twarz. Jeśli musisz suszyć buty przy kaloryferze, to przepraszam bardzo, ale to nie lato, choćby na niebie świeciło słońce, a Twoja irlandzka koleżanka upierała się, że „w sierpniu jeszcze można się kąpać w morzu”.
Na szczęście nie powstała jeszcze oficjalna Dyrektywa Pór Roku, która nakazywałaby państwom członkowskim zsynchronizowanie kalendarzy sezonowych, ale poczekajmy, wszystko przed nami, bo UE jako ciało wciąż płodne, może wydalić ze siebie najdziwniejsze akty prawne. Być może już teraz po brukselskich korytarzach krąży jakiś parlamentarzysta wielce europejski, dzierżąc w dłoni projekt, w którym nie kto inny jak Irlandia, zgłasza wniosek, by wiosna trwała do połowy lipca, bo wtedy najładniej kwitnie rzeżucha.
Zresztą – nie śmiejmy się za bardzo, bo przecież to jest ta sama Unia, która potrafiła przez dekadę debatować nad krzywizną banana i prostotą ogórka. Więc ustalanie, kiedy kończy się lato i zaczyna jesień, to idealny temat na kolejną pięcioletnią serię posiedzeń Komisji Europejskiej. Żeby jednak nadać moc prawną, zaplanowano również konsultacje społeczne, dopytywać się będzie ekspertów i oczywiście musi się to odbywać z tłumaczeniem wszystkiego na 27 języków urzędowych. Bo przecież jeśli Grecja uzna, że u nich lato trwa do listopada, a Finlandia, że już w czerwcu zaczyna się jesień, więc pojawi się nierównowaga klimatyczno-emocjonalna we wspólnotowej przestrzeni. A wtedy wiadomo – potrzebne będą dotacje, procedury wykonawcze i specjalny fundusz na terapię psychologiczną dla mieszkańców zachodniej Irlandii, którzy nie wiedzą, czy to jeszcze szorty nosić, czy już zimową kurtkę wyjmować.
Jesień w Irlandii to nie jest jednak pora roku. To raczej stan umysłu, który przychodzi, gdy zaczynasz częściej myśleć o gorącej herbacie niż o lodach. Gdy zaczynasz rozumieć, czemu Szkoci wynaleźli whisky, a Norwegowie sauny. To czas, kiedy liście opadają z godnością, a trawniki zaczynają przypominać błotne pola bitwy. Kiedy dni robią się krótsze, a noce dłuższe, czyli idealne do czytania książek, których i tak nie skończysz, bo zaśniesz po trzech stronach.
Ale jesień to też piękno. Mgła nad wzgórzami, złoto liści, teraz już zakazany dym z komina i zapach chleba. To czas, gdy natura mówi: „zwolnij, przestań biegać, popatrz chwilę przez okno”. Tylko że w Irlandii ten „spokojny nastrój refleksji” często przerywa grad bijący o szyby i sąsiad krzyczący do psa, żeby przestał gonić kota.
Zadajmy więc pytanie, kiedy zaczyna się ta jesień? Nie wiem, bo nikt nie wie. Może 1 sierpnia, a może dopiero 1 września. Może wtedy, gdy po raz pierwszy zakładasz wełniane skarpety, a może wtedy, gdy orientujesz się, że grill ogrodowy posmutniał i zarósł mchem. W Irlandii najlepiej nie pytać kalendarza, tylko własnego nosa. Jeśli pachnie mokrą trawą i smętnym wspomnieniem o słonecznych dniach – to znak, że lato się pożegnało, nie zostawiając nawet karteczki z podziękowaniem.
A ty? Ty możesz śmiało wyjąć parasol, nalać sobie whisky do herbaty i powiedzieć: no dobrze, jesień, skoro już tu jesteś – wejdź. Ale miej świadomość, że nie dam ci się całkiem zdołować, bo w tym kraju, nawet deszcz potrafi być poezją. I przynajmniej nie ma węży.
Bogdan Feręc
Photo by Aaron Burden on Unsplash