Irlandczycy chcą do Polski. Naprawdę.
 
	Nie żartuję i coraz częściej Irlandczycy pytają mnie z powagą: „Jak można przenieść się do Polski”? Nie chodzi o romantyczny wypad do Krakowa czy tydzień w Zakopanem. Pytają serio – o życie, o codzienność, o ceny domów, o język, o wszystko, co jeszcze kilka lat temu brzmiałoby jak egzotyczny żart. Dziś to już nie jest ciekawostka, lecz znak czasów: ludzie z wyspy, dotąd dumni ze swojego zielonego raju mlekiem i Guinnessem płynącego, zaczynają zerkać w kierunku Wisły z nadzieją, że tam może będzie… normalniej.
I kiedy zaczynam im tłumaczyć, jak to wygląda w praktyce, widzę w ich oczach błysk ekscytacji, bo kwestia kupienia domu w Polsce nie jest dużym problemem finansowym – wręcz przeciwnie, za to, co w Irlandii kosztuje pół miliona euro, u nas można mieć porządny dom z dużym ogrodem i garażem na dwa samochody, o tyle schody zaczynają się w innym miejscu. Chodzi o język.
W Polsce angielski jeszcze nie jest językiem codziennym, więc w urzędzie, w przychodni, w sklepie, czyli tam, gdzie Irlandczycy do tej pory czuli się jak w domu, w Polsce spotka ich nagle komunikacyjna ściana. „Dlaczego macie trzy sposoby na powiedzenie you are?” – spytał mnie Ricky, który jest na etapie poszukiwania domu, zrezygnowany po pierwszej lekcji „you are”. I jak mu wytłumaczyć, że w Polsce jestem, jesteś i jest to nie komplikacja, tylko fleksja?
Mniej problemów mają ci, którzy pracują zdalnie, oni potrzebują tylko stabilnego internetu i dobrej kawy, a resztę świata mają w laptopie. Z ich perspektywy Polska to prawdziwy raj: taniej, spokojniej, bez kilkugodzinnych korków na drogach, jakie tu spotyka się na każdym kroku, z prawdziwymi porami roku. Wielu z nich już wybrało Małopolskę, Podlasie, Mazury, a nawet byli w mojej rodzinnej Łodzi i chcą w niej zamieszkać. Kilkoro jest już na etapie podpisywania umów na zakup domów, przede wszystkim tych wiejskich, ale nie na wakacyjne wypady, bo do całorocznego mieszkania. Dla nich codzienna polszczyzna jest mniej istotna, bo biuro mają w chmurze, a służbowe spotkania i tak odbywają po angielsku.
Dla tych, którzy chcą głębiej zakorzenić się w Polsce, sprawa wygląda inaczej. Szukałem dla kilku osób szkół językowych, żeby mogli zaraz po przyjeździe zacząć naukę naszej mowy. Jedni wybrali intensywne kursy w miastach, inni lokalne szkoły, gdzie nauczycielka zaczyna lekcję od słów: „Proszę Państwa, zaczniemy od czegoś prostego”. Ci, którzy tam pojechali, po kilku tygodniach dzwonią do mnie, by pochwalić się pierwszymi efektami: niektórzy zaczynają „mówić”, inni – przynajmniej próbują. Są też tacy, którzy próbują nawet zamówić w restauracji pierogi „ze szpinakiem”, a wtedy w oczach kelnera pojawia się autentyczny podziw… albo współczucie.
Z moich ustaleń wynika, że podobne zjawisko obserwuje się w Wielkiej Brytanii. Tam jednak decyzje o przeprowadzce do Polski najczęściej podejmują rodziny mieszane – np. Brytyjczycy z polskimi partnerkami albo Polki, które chcą wrócić do kraju w towarzystwie partnera Anglika. Dla nich Polska to nie egzotyczna przygoda, ale sposób na tańsze życie, spokojniejsze wychowanie dzieci i ucieczkę od londyńskiego chaosu. Brytyjscy ojcowie uczą się mówić „dzień dobry” z takim samym zapałem, z jakim ich żony próbują przypomnieć sobie, jak się robi rosół. To nowa migracja – odwrotna niż przez ostatnie ponad dwie dekady.
Nie brak też anegdot związanych z praktyką. Jedna Irlandka tuż po przeprowadzce do Warszawy, opowiadała lokalnym mediom, że najtrudniejsze były… zakupy w warzywniaku na ryneczku. Na Wyspach wszystko jest podpisane po angielsku, tu trzeba wiedzieć, że pietruszka to nie parsley, a seler wcale nie jest celery root, jak myślała. Kolejny znajomy zamarł natomiast w Urzędzie Skarbowym, gdy otrzymał dokument w języku polskim i zadał sobie fundamentalne pytanie: czy ja w ogóle chcę tu mieszkać? Po kilku tygodniach nauki języka te pierwsze dramaty zamieniają się jednak w anegdoty i przestają przerażać, kiedy odkrywają, że w sklepie za rogiem ktoś tłumaczy im na angielski nasze napisy.
A jednak mimo językowych wyzwań widać prawdziwy entuzjazm. Irlandczycy zachwycają się w Polsce wieloma rzeczami, a przede wszystkim cenami mieszkań, spokojem, kulturą życia, choć my mamy odmienne zdanie na ten temat. W porównaniu z inflacyjnymi wzrostami cen w Irlandii, polski rynek mieszkaniowy wygląda niemal jak oferta last minute z katalogu marzeń. Z kolei ci, którzy mogą pracować zdalnie, mają dodatkowy bonus, bo w praktyce mogą żyć w Polsce, a zarabiać w euro czy funtach.
I tak oto, patrząc na tych wszystkich ludzi, którzy wybrali Polskę, widać ciekawą prawidłowość: historia lubi przewrotnie odwracać role. Jeszcze nie tak dawno to my szukaliśmy lepszego życia na Wyspach, a dziś Wyspy spoglądają na nas z tęsknotą. Polska staje się miejscem, gdzie da się żyć, choć pod warunkiem, że ktoś zrozumie, czym różni się pietruszka od parsley.
A dla tych, którzy nie chcą się uczyć, pozostaje zdalne biuro i kawa w domu. Reszta? Przygoda życia, w której język jest pierwszym, a zarazem największym wyzwaniem. I choć Irlandczycy czasem rezygnują po pierwszych lekcjach, to ci, którzy przetrwają, zyskują coś więcej niż nowy adres. Zyskują miejsce, które, paradoksalnie, jest obce i znajome zarazem, i w którym naprawdę da się żyć, choć my tego nadal nie doceniamy.
Tak na marginesie, w ostatnim czasie mówię tym, którzy chcą kupić jakąś wiejską posiadłość na Mazurach lub Podlasiu, aby wstrzymali się jeszcze przez przynajmniej kilka miesięcy, czyli do wyjaśnienia sytuacji za naszą południowo wschodnią granicą.
Bogdan Feręc
Photo by freestocks on Unsplash
 
        
 
			 
			 
			 
								 
								