Globalny stek z lokalnej duszy. Jak zagraniczne sieci niszczą irlandzką gastronomię

Wszyscy pamiętamy, co stało się z lokalnymi sklepami spożywczymi, kiedy na irlandzkich ulicach pojawiły się wielkie logotypy globalnych sieci supermarketów. Małe sklepy – najczęściej rodzinne, prowadzone przez pokolenia, gdzie znało się imiona sprzedawców i mogło zamówić świeże pieczywo na jutro, zaczęły znikać jeden po drugim. Teraz dokładnie ten sam scenariusz rozgrywa się na naszych oczach w sektorze gastronomicznym. Różnica polega tylko na tym, że stawką nie jest wyłącznie chleb, ale cała kulinarna tożsamość Irlandii.
Bogate globalne marki restauracyjne wkraczają pewnym krokiem na rynek, wykorzystując moment, w którym lokalne restauracje i kawiarnie walczą o przetrwanie w cieniu kryzysu kosztów utrzymania. Brytyjska stekownia Hawksmoor, francuska grupa Big Mamma czy sieć The Ivy to tylko wierzchołek góry lodowej. Za nimi stoją kolejne, przygotowujące strategię ekspansji w kraju, w którym tradycyjna gastronomia i puby stanowią nie tylko biznes, ale również przestrzeń społeczną i element dziedzictwa kulturowego.
Ekskluzywne steki w Hawksmoor, włoskie makarony w barokowym przepychu Big Mamma, klasyczne brytyjskie dania w The Ivy – wszystko to wygląda w folderach inwestycyjnych bajecznie. Tylko że pod tą błyszczącą warstwą marketingu kryje się brutalna prawda: mniejsze, lokalne restauracje, znane od dekad w swoich dzielnicach, nie są w stanie konkurować ani kapitałowo, ani medialnie. Dokładnie tak, jak małe sklepy spożywcze, które nie były w stanie wytrzymać wojny cenowej i kosztów wynajmu podbijanych przez zagraniczne koncerny oraz światowe marki.
Na tym rynku nie ma miejsca na równe szanse. Zagraniczne grupy mają za sobą nie tylko rozbudowane zaplecze finansowe i prawnicze, ale także globalne strategie optymalizacji podatkowej i marki, które przyciągają klientów spragnionych „wielkiego miasta” na Instagramie. Lokalne restauracje muszą tymczasem mierzyć się z codziennością: rosnącymi czynszami, wyższymi rachunkami za energię, wzrostem kosztów produktów spożywczych i rosnącymi oczekiwaniami konsumentów, którzy chcą „więcej za mniej”, bo sami zaciskają pasa.
Czy Irlandia naprawdę potrzebuje kolejnego globalnego steku, burgera czy carbonary w cenie miesięcznej opłaty za prąd? Może, zamiast tego powinna chronić tych, którzy karmili mieszkańców przez dekady, budując smak i wspólnotę danego miejsca? Kryzys kosztów utrzymania stał się dziś dla globalnych marek okazją do wykupywania najlepszych lokalizacji, dokładnie tak, jak hipermarkety wykupywały dawne targowiska i centra małych miasteczek.
Za kilka lat może się okazać, że zniknie z mapy miasta Twoja ulubiona rodzinna restauracja z rybą i frytkami, gdzie znałeś kelnera z imienia, a znajomi mówili, że jadali tam dwadzieścia lat temu, natomiast Irlandczycy wspominali, że nawet w latach 80. Zostanie za to pięć nowych globalnych lokali, które wyglądają identycznie w Dublinie, Londynie, Paryżu i Berlinie. Z tą samą lampą nad stołem i tym samym stekiem za 50 euro. I z tą samą polityką: wycisnąć maksymalny zysk z globalnej marki, nie zostawiając miejsca na lokalną duszę.
Jeśli ktoś myśli, że to przesada – wystarczy zapytać właścicieli sklepów spożywczych, którzy dekadę temu musieli zwinąć szyldy. Historia lubi się powtarzać, zwłaszcza gdy nie wyciągamy z niej wniosków.
Bogdan Feręc
Źr. Independent
Photo by Jay Wennington on Unsplash