Facebook w stylu Marksa i Engelsa. Jak Unia zamienia media społecznościowe w unijny biuletyn partyjny

Wszystko zaczęło się niewinnie – jak to zwykle bywa w dyktaturach: od troski. Troski o prawdę, troski o użytkownika i troski o demokrację. Unia Europejska, niczym babcia z berlińskiego Kreuzbergu, chciała tylko „uchronić nas przed dezinformacją”, przed nienawiścią, przed fake newsami. No bo przecież nie można pozwolić, żeby jacyś ludzie mówili coś, co nie pasuje do „uzgodnionych jednostronnie wartości europejskich”.
Tymczasem minęło kilka lat i oto jesteśmy w miejscu, gdzie TikTok przypomina bardziej podręcznik obywatelski dla uczniów klasy szóstej, Facebook zamienia się w elektroniczną gazetkę ścienną Komisji Europejskiej, a YouTube – no cóż – YouTube to już właściwie część unijnego Departamentu Prawomyślności.
Bruksela, co nie będzie dla nikogo chyba zaskoczeniem, nie stworzyła własnych mediów – po co, skoro można było przejąć lub przynajmniej podstępnie zacząć przejmować cudze?
Cenzura jako usługa cyfrowa
Zacznijmy od fundamentów: Digital Services Act (DSA) i Digital Markets Act (DMA) – dwa akty prawne, które oficjalnie mają „regulować” cyfrowe molochy. Ale gdy tylko zagłębimy się w język tych dokumentów, wychodzi na jaw, że chodzi nie tyle o regulację, ile o centralne sterowanie informacją. DSA wprowadza np. obowiązek monitorowania i „terminowego usuwania treści nielegalnych” – nie po zgłoszeniu sądowym, ale na podstawie oceny platformy. Czyli Facebook, YouTube, TikTok czy Twitter (teraz X) muszą same decydować, co jest nielegalne. A jak się pomylą i zostawią coś „nieprawomyślnego”? Wjeżdża potężna kara w euro, aż serwery dymią.
I nagle masz system, w którym platformy prewencyjnie usuwają wszystko, co może się komuś nie spodobać – zwłaszcza komuś w Brukseli. To nie tylko autocenzura – to outsourcing cenzury. Nowoczesny model: rząd nie zakazuje, tylko „reguluje”, a firma robi resztę.
DMA z kolei teoretycznie ma zająć się monopolem big techów, ale efektem ubocznym jest coraz większa unifikacja treści – większe platformy zachęcane są do wdrażania jednolitych, zgodnych z prawem UE „standardów moderacji”, które potem stają się wzorcem dla mniejszych graczy.
Witaj w świecie, gdzie „wspólne wartości europejskie” to filtr treści – czytaj dosłownie – filtr treści.
Fake news to jest wszystko to, co nie pasuje do narracji
„Dezinformacja” to słowo-klucz. Właściwie magiczne zaklęcie. Wystarczy je wypowiedzieć, a każdy wpis, artykuł, tweet czy komentarz może zostać zbanowany, zdjęty, usunięty z wyników wyszukiwania. Tylko że nikt nie mówi wprost, co właściwie nią jest. Czy sprzeciw wobec szczepień to dezinformacja, a może krytyka Zielonego Ładu albo – nie daj Boże – twierdzenie, że masowa imigracja wpływa na wzrost przestępczości?
Unia stworzyła nawet coś w rodzaju ideologicznego wykrywacza kłamstw – Kodeks postępowania w sprawie dezinformacji. Oczywiście, „dobrowolny”. Tyle że firmy, które się nie dostosują, nagle wypadają z rynku. Tak właśnie robi się cenzurę bez cenzora. Przykład? W 2024 roku YouTube usunął tysiące materiałów dotyczących wojny na Ukrainie, ponieważ „mogły promować rosyjską narrację”. Tyle że często chodziło o nagrania niezależnych dziennikarzy, relacjonujących sytuację w Donbasie. Czy były prorosyjskie? Nie, były niewygodne i to wystarczyło.
Mem niezgodny z wartościami UE
W nowym europejskim porządku medialnym nawet memy mogą być przestępstwem. Jeden z użytkowników X zamieścił grafikę z von der Leyen jako Wielkim Bratem. W ciągu kilku godzin został zbanowany za „nielicencjonowane wykorzystanie wizerunku” i „mowę nienawiści”. Przepraszam bardzo – kiedy ironia stała się mową nienawiści? Dla Komisji Europejskiej granica jest prosta: jeśli śmiejesz się z władzy – jesteś problemem. Jeśli śmiejesz się z jej przeciwników – jesteś zasobem. To bardzo europejskie podejście do wolności słowa: każdy może mówić, ale tylko to, co akurat pasuje do narracji „obrony demokracji”.
Wartości europejskie = wartości bez wartości
Teraz dowcip ostatnich kilku lat, bo Unia powołuje się na „europejskie wartości”, a to samo w sobie jest kpiną z tego stwierdzenia, choć przedstawiane jakby to był jakiś boski dogmat. Ale czym są te wartości, wolność, prawda, pluralizm albo może jedność, równość i poprawność? Gdy przyjrzymy się bliżej, widać, że mamy do czynienia z nową wersją europejskiego socjalizmu – tylko bardziej cyfrową, złożoną z regulacji, nie z pałek – jeszcze bez pałek.
W tej wersji socjalizmu nie potrzeba Trybuny Ludu. Wystarczy dobrze skonfigurowany algorytm. Jeśli wyrażasz pogląd niezgodny z linią Komisji – nie znikasz od razu. Po prostu nikt cię nie zobaczy. Jesteś niewidzialny. Przecież nikt cię nie zbanował, prawda? Jesteś online, tylko że w osobnym kącie internetu. W kwarantannie. W strefie „wątpliwej zgodności”.
Kiedy prywatność znika pod pretekstem transparentności
Nowa unijna ofensywa ma też twarz technokraty z tabelką Excela. Dane, raporty, monitorowanie. Bruksela uruchamia programy śledzenia trendów, analizowania sentymentów, monitorowania publicznych dyskusji. Wszystko w imię „przejrzystości”, a w praktyce – totalnej inwigilacji.
Platformy mają obowiązek przekazywać dane o użytkownikach, którzy „rozpowszechniają dezinformację”. A kto to ocenia? No właśnie. Nagle okazuje się, że twój prywatny post o imigracji czy cenach prądu może być częścią „analizy narracyjnej” przeprowadzanej przez unijny think tank za pieniądze podatnika.
Bezpieczeństwo informacyjne, czy raczej kaganiec?
UE uwielbia mówić o „bezpieczeństwie informacyjnym”. Tyle że coraz częściej jest to eufemizm dla cenzury prewencyjnej. Nie chodzi już o to, żeby reagować na nadużycia. Chodzi o to, żeby nadużyciom zapobiegać… zanim się wydarzą. To właśnie logika totalitaryzmu: lepiej ukarać niewinnych, niż przegapić winnego. A winny może być każdy – kto myśli inaczej, kto mówi coś niewygodnego, kto zadaje pytania. Bo w nowym europejskim internecie nie chodzi o pytania. Chodzi o odpowiedzi. I te odpowiedzi zostały już dawno zatwierdzone przez Komisję Europejską.
Europa jako kontynent ciszy
I tak oto dochodzimy do paradoksu naszych czasów: Europa, kolebka rewolucji, oświecenia i druku, zamienia się w kontynent ciszy – wymuszanej na swoich obywatelach. Mówimy dużo, ale wszyscy to samo. Debatujemy, ale w dopuszczalnych granicach. Wyrażamy poglądy, ale tylko te zgodne z polityką platformy.
To już nie są media społecznościowe. To media socjalistyczne. Centralnie zarządzane, sterowane algorytmicznie i wartościowane ideologicznie.
I co dalej?
Może się wydawać, że nic nie można z tym zrobić, że Bruksela wie lepiej, że przecież to wszystko „dla naszego dobra”, ale wystarczy wrócić do historii, a wówczas dowiemy się, że każda próba kontrolowania myśli kończy się buntem. Jeszcze nie dziś. Może nie jutro. Ale prędzej czy później przyjdzie moment, kiedy ktoś – gdzieś – zada pytanie: czy naprawdę wolność jest aż tak niebezpieczna, że trzeba ją regulować?
Kiedy to pytanie stanie się zbyt popularne, zapewne też zostanie sklasyfikowane jako dezinformacja.
Bogdan Feręc