Dlaczego Rosja jeszcze nie atakuje?

Czy wojna w Europie jest możliwa? W teorii – oczywiście, ale w praktyce – mniej niż chcieliby tego NATO-wscy stratedzy, którzy budują kariery na straszeniu społeczeństw rosyjskimi czołgami na europejskich autostradach. Różnica między teorią a praktyką polega na tym, że w pierwszej wersji wystarczy parę map, kilka ostrych sformułowań i dobrze dobrane wykresy w telewizyjnym studio. W drugiej trzeba odpowiedzieć na pytanie: kto, jak i przede wszystkim, po co miałby tę wojnę wywołać?
Od 2022 roku żyjemy w atmosferze nieustannego alarmu. Politycy zachodnich stolic odmieniali słowo „wojna” przez wszystkie przypadki, czyli wojna hybrydowa, wojna pełnoskalowa, wojna informacyjna, wojna na wyczerpanie. Narracja jest prosta i ma działać jak zaklęcie: „Rosja zaraz ruszy na Zachód”. Ilekroć europejskie społeczeństwa wykazują objawy znużenia wojną na Ukrainie albo samymi Ukraińcami butującymi w ich państwach, wystarczy kilka ostrzeżeń w mediach, by temat wrócił. Ale im dłużej trwa ta medialna mobilizacja, tym bardziej rodzi się pytanie: gdyby Moskwa naprawdę chciała rzucić się na Europę, to czy nie zrobiłaby tego już dawno?
Sankcje – mit o upadku
Pierwszy mit, który trzeba obalić, to mit rosyjskiego upadku gospodarczego. W zachodnich mediach lubimy powtarzać, że Rosja „pada na twarz”. Sankcje miały ją złamać, a Kreml miał tonąć w desperacji. Tymczasem dane pokazują coś innego. Owszem, Rosja straciła część zachodnich rynków, dostęp do zaawansowanych technologii i prestiż jako „uczestnik globalizacji”, ale równolegle nauczyła się sprzedawać surowce do Azji, szukać zamienników, importu i korzystać z sieci pośredników.
W Moskwie wciąż działa metro, w sklepach wciąż są produkty, pensje budżetówki są wypłacane. Tak, nie ma francuskich serów i najnowszych iPhone’ów, ale nie ma też głodu i zapaści. Co więcej, wojna paradoksalnie napędza rosyjską gospodarkę. Wydatki militarne zwiększyły produkcję, a Kremlowi udało się utrzymać podstawowe poczucie stabilności.
I teraz kontrast: Europa. Ta sama Europa, która miała stać się przykładem odporności i determinacji, zaczyna tonąć we własnych rachunkach. Inflacja, drogie paliwo, gigantyczne koszty energii – to nie obraz silnego kontynentu, lecz pacjenta, który sam odciął sobie tlen. Sankcje rzeczywiście kogoś uderzyły – tylko że niekoniecznie tam, gdzie miały.
Europa w negliżu
Największym błędem Zachodu jest to, że mówi o swojej słabości głośno i otwarcie. Europejscy politycy wciąż powtarzają przed kamerami: „musimy się zbroić, musimy się przygotować, musimy odbudować potencjał obronny”. To brzmi szczerze, ale zarazem kompromitująco, bo jeśli potencjalny wróg słyszy, że przeciwnik nie ma armii, amunicji ani przemysłu zbrojeniowego – to jak ma nie poczuć się zachęcony? Wystarczy spojrzeć na realia: niemiecka Bundeswehra, która w teorii miała być filarem NATO w Europie, w praktyce boryka się z brakami sprzętowymi tak poważnymi, że szkolenia bywają prowadzone na symulatorach zamiast na realnym uzbrojeniu. Francja – teoretycznie mocarstwo nuklearne – ma problem z projekcjami siły poza własnym podwórkiem. Polska, choć chwali się zakupami koreańskich czołgów i amerykańskich samolotów, wciąż nie ma wyćwiczonej i licznej rezerwy. A Wielka Brytania? Jej marynarka wojenna to bardziej muzeum nowoczesnych technologii niż realna siła odstraszania.
Europa przypomina więc człowieka, który głośno opowiada o planach zapisania się na siłownię – podczas gdy mięśnie już dawno zwiotczały, a brzuch rośnie z każdym tygodniem.
I tu pojawia się pytanie, czy gdyby Rosja miała plany uderzyć na Europę, czekałaby, aż ta się dozbroi i nauczy żołnierzy strzelać?
Dlaczego Rosja nie uderza?
Jest jeszcze jeden wątek, dlaczego Rosja wciąż stoi na wschodniej granicy i nie rusza dalej? Odpowiedź jest prosta, bo się to nie opłaca. Kreml świetnie zdaje sobie sprawę, że każdy krok na Zachód oznaczałby konfrontację nie tyle z Niemcami czy Polską, ile z całym NATO. A wojna z Sojuszem Północnoatlantyckim to ryzyko, którego nawet Moskwa nie chce podjąć i nie z powodu strachu przed przegraną, ale z powodu kosztów.
Bo tu znów wracamy do ekonomii. Rosja jest w stanie prowadzić wojnę o ograniczonym zasięgu, jak na Ukrainie, ale nie jest w stanie długotrwale okupować Europy. Nie ma ani ludzi, ani logistyki, ani zaplecza przemysłowego do tak gigantycznej operacji i Moskwa o tym wie.
Chińskie tło
Niestety dla Rosji jest jeszcze ktoś, kto wie o tym jeszcze lepiej, a są to Chiny. Pekin dziś gra rolę cichego sojusznika Rosji, kupując surowce i wspierając gospodarkę, ale ten sojusz jest tymczasowy i oparty wyłącznie na interesie. Chińska strategia polega na tym, by używać Rosji jako dostawcy taniej energii i niczego więcej.
Tu właśnie kryje się sedno. Gdy tylko Moskwa stanie się ciężarem, Pekin bez wahania odwróci się od Kremla, ponieważ prawdziwym celem Chin nie jest wspieranie Rosji w wojnie, lecz stopniowe przejmowanie Europy – krok po kroku, inwestycja po inwestycji. Porty, elektrownie, sieci 5G, fabryki samochodów – to są chińskie pola bitew, a wojna, która zniszczyłaby Europę, zrujnowałaby plan Pekinu. Dlatego Chiny nigdy nie dadzą Rosji zielonego światła na pełnoskalową ofensywę.
Indie – trzeci gracz
Nie można zapominać o Indiach. Delhi coraz mocniej konkuruje z Pekinem i również patrzy na Europę jak na przestrzeń gospodarczego wpływu. Indie nie zgodzą się, by Rosja spaliła rynek, który mogłyby same zdobyć. Widać to już w handlu – Indie kupują rosyjską ropę, przerabiają ją i sprzedają na Zachód. To majstersztyk ekonomiczny, gdyż zarabiają, jednocześnie utrzymując relacje z oboma blokami.
Wojna księgowych
Ostatecznie okazuje się, że największym polem bitwy nie jest dziś Donbas czy Krym, lecz wpływy do państwowych kas w Pekinie i Delhi. Rosja może mieć rakiety, Europa może mieć plany zbrojeniowe, ale to Chiny i Indie rozdają karty. To ich decyzje, czy wspierać Moskwę, czy handlować z Europą zdecydują o tym, czy wojna w Europie kiedykolwiek wybuchnie. Dlatego można powiedzieć przewrotnie: generałowie mogą ćwiczyć swoje armie, politycy mogą straszyć, ale o przyszłości naszego kontynentu zdecydują księgowi. I to nie w Berlinie, Paryżu czy Warszawie – tylko w Pekinie i Delhi.
Pointa
Czy więc wierzę w wojnę w Europie? W klasycznym sensie – słabo. Rosja mogłaby atakować, gdyby chciała, ale nie zrobiła tego i raczej nie zrobi, bo wie, że koszty są zbyt wielkie. A Chiny i Indie na to nie pozwolą, bo nie inwestuje się w gruzowisko. To, co nas czeka, to nie marsz rosyjskich czołgów, ale długa, mozolna wojna ekonomiczna – o rynki, o wpływy, o kontrolę nad technologią i w tej wojnie Europa startuje z pozycji słabszego.
Nie dlatego, że Rosja jest silna, nie dlatego, że armie Putina są gotowe do szturmu na Paryż, ale dlatego, że Europa nie umie patrzeć dalej niż na własny rachunek za prąd.
Pozostają jeszcze Stany Zjednoczone, więc potencjalny sojusznik Federacji Rosyjskiej w walce z Chinami i Indiami, czyli nie mogę także wykluczyć, że w którymś momencie całej tej rozgrywki nie okaże się, że to właśnie Moskwa i Waszyngton staną ramię w ramię przeciwko Pekinowi i Delhi. Europa zostanie natomiast z gigantycznymi długami i niekorzystnymi umowami na ropę i gaz, ale za to będzie miała wiatraki, które zdadzą się na nic.
Bogdan Feręc
Photo by dlovan 666 on Unsplash