Czy wyspa zacznie komunizować?
Czy Irlandia skręca w stronę, choć z ludzką twarzą, ale jednak socjalizmu, czy może znowu to tylko zabawa w kółko graniaste, więc taki trochę celtycki korowód, który zapomniał, po co w ogóle się zaczął i dokąd tak naprawdę zmierza? Wybór Catherine Martiny Ann Connolly, bo tak w pełni się nazywa – na urząd prezydenta Szmaragdowej Wyspy to polityczne zjawisko, które domaga się diagnozy, a najlepiej, jak ta będzie bez znieczulenia. Nie dlatego, że dokonano zmiany, to akurat naturalna konsekwencja czegoś, co nazywa się demokracją, lecz dlatego, że dokonano jej w sposób, który przypomina raczej przesunięcie dekoracji niż przebudowę sceny.
Irlandzkie społeczeństwo przez dekady wychowywane było – świadomie lub nie – w teatrze dwóch aktorów, gdzie aktorzy po pierwszym akcie zamieniali się rolami. Fianna Fáil i Fine Gael są tak trochę jak syjamskie rodzeństwo centrum, ale dla odróżnienia ubrani w różne paletka, choć i jedno i drugie ugrupowanie karmione było i jest od lat tą samą brukselską piersią. Ich ideowy, a nawet można powiedzieć, że rzekomy konserwatyzm przypomina tak trochę stary rodzinny zegar, więc niby od frontu ładnie wygląda, ale od dawna pokazuje czas z innej epoki, a i tak nikt nie ma odwagi go nakręcić, by w końcu przyspieszył i nareszcie wskazywał właściwą godzinę. Connolly ze swoim rodowodem zanurzonym w politycznej lewicy, weszła na scenę nie dlatego, że zaproponowała nową płytę, ale dlatego, że poprzedni DJ-e zdarli już tę wciąż grającą i słychać było wyłącznie trzaski oraz szumy, ale dlatego, że społeczeństwo chce całkiem innego repertuaru. Wybór Connolly na prezydenta Irlandii nie był rewolucją, to była taka trochę korekta kursu spowodowana zbiorowym zmęczeniem materiału, choć czy okaże się taką na miarę potrzeb Zielonej Wyspy? Miałbym wątpliwości.
Niestety widoczna sprzeczność tej zmiany polega na tym, że Irlandczycy zagłosowali przeciw establishmentowi, ale politycznie wciąż poruszają się po mapie rysowanej przez dokładnie ten sam establishment. Connolly ideowo wywodzi się z innego gniazda, ale dokładnie tej samej europejskiej agendy, więc jest i zielonoładna, a także ma multipolityczną wrażliwość kulturową. Do tego wszystkiego można także dołączyć – i to swobodnie – unijne narracje o nowoczesności, które są tak nowe, że aż zapomniano zapytać, czy one w ogóle działają. Wybór Connolly to także nie bunt przeciwko porządkowi w państwie, to raczej jego kolejna, ale nie wiem, czy nowocześniejsza wersja, chociaż z lekko zmienionym interfejsem, jednak bez naprawienia kluczowych błędów, jakie pojawiły się w systemie.
Nie da się w tym przypadku powiedzieć, że Irlandczycy odrzucili lewicowość, więc wychodzi na to, że takimi są od lat, czyli odrzucili zaledwie polityczne zużycie. To nie jest też apetyt na socjalizm, bo jest to wyłącznie zrozumiałe pragnienie resetu. Gdy system zawodzi, co widać przecież gołym okiem, wyborca nie szuka ideologii – on szuka najbliższych drzwi wyjściowych. A Connolly była akurat najbliżej tego wyjścia, migała jeszcze światłami, że jest, że można na nią głosować, bo ona nie jest nimi. Czy tak jest na pewno? Kolejny raz wyrażę swoje powątpiewanie.
Dramat irlandzkiej sceny politycznej polega jednak nie na tym, że brakuje odpowiedzi, lecz na tym, że nie ma kto zadać właściwych pytań. Na Zielonej Wyspie nie istnieje poważna, strukturalnie stabilna prawica, i to niezależnie od tego, co akurat ten lub ów próbować będzie nam wmówić. Jest to raczej polityczny odpowiednik wyspowego mitu, bo teoretycznie ją widać, teoretycznie działa, ale schowana jest w głębokiej mgle, a gdy się w końcu do niej zbliżysz, okazuje się, że był to tylko cień rzucany przez skałę. Owszem, istnieją byty, które próbują nazywać siebie wybitnie prawicowymi, jak np. Antoú, tu i ówdzie znajdzie się też takie odniesienia w Solidarności, która z kolei ma profil bardziej socjalny niż konserwatywny, jednak są to formacje, które w spektaklu irlandzkiej demokracji grają role statystów, więc znikają w głębokim tle, zanim wypowiedzą pierwszą kwestię.
Irlandzki wybór polityczny przypomina półkę w sklepie z herbatami, bo jest Zielona, Earl Grey, Owoce Leśne, Miętowa z limonką. Smaki inne, ale wszystkie krzaki rosną w tej samej doniczce, czyli możesz wybrać etykietę, ale nie zmieniasz plantacji. Polityczna różnorodność w Republice Irlandii od lat jest dla mnie iluzją, taką błyszczącą dekoracją demokratycznej scenerii, w której dominuje centrolewicowy konsensus, poprzetykany od czasu do czasu pseudokonserwatywnymi akcentami i to tylko dla zachowania pozorów równowagi.
Opozycja teoretycznie istnieje, bo przecież są Socjaldemokraci, Partia Pracy, Ludzie Przeciw Zyskowi i Sinn Féin, a każdy ten twór z własnym szyldem, każdy z własną pieczęcią, ale programy… w gruncie rzeczy z tej samej gliny. Różnią się tylko proporcją wody, nie samym materiałem. Ivana Bacik i Holly Cairns wchodziły na polityczną scenę z zapowiedzią swoistej dziejowej rewolucji, przynajmniej w swoich ugrupowaniach, a wyszło jak zawsze, czyli wiatr zmian anonsowały maksymalny, ale pozostał zefirek, czyli absolutne minimum, które miało przykryć zmianę niczego. Dwie lwice lewicy, że użyję tego polskiego określenia, które w pierwszych dniach swojego partyjnego przywództwa ryknęły na scenie, a potem usiadły do wspólnej herbaty z resztą establishmentu. Zjednoczenie obu partii było już przecież sugerowane, ale paniom nie udało się porozumieć, więc było ono bardziej proforma niż stało się tematem do rozwoju. Realizacją samej propozycji stało się natomiast zderzenie ambicji z, a jakże, ambicjami, ergo z potencjalnej fuzji wyszło zwarcie, które wprowadziło dodatkowe podziały.
I tu dochodzimy do mojej kluczowej obserwacji na irlandzkiej lewicy, której w Irlandii jest dużo, a nawet za dużo, bo jak dobrze policzyć, to przecież poparcie dla tych ugrupowań przekracza koalicyjne. Co jednak w tym wszystkim jest zastanawiające, mnogość tych ugrupowań jest jak irlandzka trawa na zielonym wzgórzu, wszędzie jej pełno, ale każda kępka rośnie osobno. Chętnych do zjednoczenia jest tylu, co wodzów do dowodzenia i jeśli miałby powstać wspólny front, to bardziej pod flagą Sinn Féin niż jakimkolwiek innym sztandarem, bo dla niektórych niestety, ale tylko Sinn Féin posiada realną politycznie masę krytyczną, czyli zdolność rządzenia. To ugrupowanie, a i tu mamy paradoks, jest hybrydowe, czyli trochę romantyczne, trochę radykalne, trochę nacjonalistyczne, trochę socjalne, więc taki bardziej ideologiczny landrynek, który zmienia smak w zależności od tego, kto go akurat ssie. Ale to właśnie landrynki najlepiej sprzedają się wyborcom, co może oznaczać, że za chwilę będziemy mieli jakieś próby sklecenia układu blokującego rząd.
Czy lewica wykorzysta wiatr po zwycięstwie Connolly? Matematycznie to cały czas możliwe, ale historycznie – można mieć pewne wątpliwości, natomiast mentalnie… tu jednak zaczynają się schody. Jeżeli odrzucę pewne potknięcia, irlandzka polityka ma w sobie wciąż coś szlachetnego i coś tragicznego jednocześnie. Jest z całą pewnością ambitna, chce zmieniać świat, ale od dekad kończy na słowach i od czasu do czasu na zmianie retoryki. Politycznie Irlandia w mojej ocenie zgubiła w pewien sposób zdolność do rewolucji, pozostając tym samym przy rytuałach i próbach zaistnienia na światowych salonach.
Jakby jednak na to wszystko nie patrzeć, w głowie nadal pozostaje kluczowe pytanie, które zamiast w niej powinno wisieć nad Dublińskim Zamkiem niczym chmura nad klifami Moheru. Zapytajmy więc, czy Irlandia jest gotowa na państwo, w którym pewna forma socjalizmu nie będzie metaforą, ale nakazem dla jej mieszkańców? Czy Zielona Wyspa jest gotowa na wersję „po irlandzku” – tego, który Mao ochrzcił Wielkim Skokiem Naprzód, a co Europa wybiera dziś w aksamitnych rękawiczkach regulacji, dopłat i ideologicznych aspiracji? Czy młode pokolenie, zakochane w hashtagowym idealizmie, rozumie cenę jaką będzie musiało za to zapłacić, gdzie państwo daje dużo, ale wolność kosztuje podwójnie? Śmiem wątpić, bo choć nie będzie to typowo socjalistyczny ucisk, jednak dzisiejsze unijne projekty, które zasłonięte są maską demokracji, mogą pojawić się ze zdwojoną mocą.
Nie twierdzę, że Connolly poprowadzi kraj w objęcia dogmatycznego socjalizmu rodem z manifestu komunistycznego. To akurat byłoby głębokie i chyba zbyt daleko idące uproszczenie, a uproszczenia są bronią leniwych umysłów. Nie mogę jednak mówić o pełnym bezpieczeństwie, ponieważ z całą pewnością istnieje realne ryzyko, że prezydentura Catherine Connelly stała się i to zaraz po wyborach, symbolicznym zaproszeniem dla konsolidacji lewicy, która – zjednoczona lub nie – ma apetyt na większy udział w sterowaniu krajem niż dotychczas. Tylko że nawet gdy wiele frakcji pragnie tego samego kierunku, spór zaczyna dotyczyć nie celu, ale sposobu pilotowania okrętu, a i każda z osób chciałby zostać kapitanem i trzymać w swoich rękach ster.
Fianna Fáil i Fine Gael, co może dla nich przykre, ale nie ulega wątpliwości, zużyły się jak buty po marszu trasą Wild Atlantic Way. Pytanie tylko, czy następcą tego niezmiennie dziwacznego koalicyjnego tworu ma być coś nowego, czy tylko ktoś wyjmie buty z innej szafy. Warto też zauważać, że Irlandia od dziesięcioleci, a także i dziś nie wybiera między prawicą lub lewicą. Ona wybiera między lewicą a… lewicą po liftingu. To natomiast prowadzi nas do wniosku, że wybory to nie konkurs idei, a jedynie casting na najlepiej brzmiące echo.
Na końcu zostaje jednak pytanie, które ważniejsze jest niż każde polityczne równanie i arytmetyka Dáil, która nawiasem mówiąc, pozwala stworzyć rząd. Czy kraj świętych, bardów, pisarzy, poetów i buntowników wybierze przyszłość, w której człowiek znaczy więcej niż system? Czy też system stanie się nową mitologią, a obywatele jego biernymi pomocnikami?
Irlandia tańczy więc na granicy zmian. Wciąż jeszcze nie wiadomo, czy aby na pewno zmieni krok, czy tylko tempo. Jedno jest w tym pewne: patrzymy teraz nie na rewolucję, lecz na przesilenie. A przesilenia mogą rodzić potwory lub przebudzenia. Czas pokaże, czy Catherine Connolly będzie zapisem w annałach, czy tylko kolejnym rymem w wielkiej irlandzkiej pieśni o nadziejach, które brzmiały pięknie, ale ani tego państwa, ani świata nie zmieniły.
Bogdan Feręc
Photo by Bernd 📷 Dittrich on Unsplash
