Covid, mieszkania i klimatyczny reżim, czyli jak zamknąć ludzi w granicach unijnej doskonałości. Część 1

Pamiętacie jeszcze ten świat sprzed 2020 roku? Ten świat Ryanairów za dziewięć euro, tanich noclegów w Barcelonie i Lizbonie, przepełnionych lotnisk, zadeptanych starówek, gdzie turyści włóczyli się w sandałach, a miejscowi liczyli drobne, zastanawiając się, czy kiedykolwiek będzie ich stać na kawalerkę w rodzinnym mieście? Ten świat, w którym podróże były luksusem klasy robotniczej, Airbnb symbolem wolności i przedsiębiorczości, a „global village” realnym doświadczaniem życia – w jednym roku Rzym, w drugim Porto, w trzecim jakaś wyspa na Oceanie Indyjskim?
No cóż, wygląda na to, że to wszystko się kończy i nie, niekoniecznie przez Putina, inflację, ani przez to, że nagle Europejczycy stali się zbyt biedni, by kupić bilet lotniczy. To wszystko zaczęło się wtedy, gdy do naszej zbiorowej wyobraźni wtargnął niewidoczny wróg, który uczył nas siedzieć w domu, donosić na sąsiada i akceptować każdą restrykcję, byle „było bezpiecznie”. Nazywał się Covid-19 i miał nie tylko szmacianą maskę na twarzy, ale i maskę polityczną.
Bo oto świat zachodni rozkoszujący się do tej pory łatwością przemieszczania, nagle zrozumiał, a właściwie politycy zachodu doszli do wniosku, że nie ma nic groźniejszego niż wolny, mobilny obywatel. Człowiek, który ma mieszkanie w Polsce i gdzie indziej, wynajmuje w kolejnym, pracuje w następnym, a głosuje w jeszcze innym kraju, to koszmar każdej władzy. Władza woli ludzi zakotwiczonych. Najlepiej z hipoteką, pracą w biurze, podatkiem dochodowym pobieranym u źródła i strachem przed utratą tego wszystkiego. Tymczasem w latach 2010–2019 Europa stała się kontynentem nomadów: pracowników sezonowych, cyfrowych, turystów-odkrywców, najemców krótkoterminowych, którzy w lokalnej społeczności nie zapuszczali korzeni, ale za to zostawiali pieniądze. Covid to przerwał. Zamknął granice. Zatrzymał samoloty. Ludzie zostali w domach, a potem – gdy lockdowny zaczęły męczyć nawet najposłuszniejszych – dano im namiastkę wolności: pracę zdalną. Siedź w domu i klikaj, rób to gdzie chcesz. I tu pojawił się problem, który dopiero teraz widać w całej okazałości: gdzie mają siedzieć ci wszyscy klikacze?
Rynek mieszkaniowy eksplodował. Pandemiczne oszczędności, zerowe stopy procentowe, strach przed inflacją, wszystko to sprawiło, że nagle każdy chciał kupić coś swojego. Kawalerkę, apartament, ziemię pod miastem, cokolwiek. Ceny mieszkań ruszyły w górę szybciej niż liczba zakażeń w lutym 2020. Jeśli przed pandemią mieszkania w Madrycie, Lizbonie czy Atenach drożały w rytmie „rynek rośnie, bo turyści, Airbnb, inwestorzy”, to w latach 2021–2024 zaczęły drożeć w rytmie „kup teraz, bo jutro będzie dwa razy drożej”. Efekt? Tysiące młodych ludzi w całej Europie, którzy zrozumieli, że nigdy nie kupią własnego lokum, a wynajem pochłonie im połowę pensji.
A teraz najlepsze: rządy odkryły, że można coś z tym zrobić. Oczywiście nie przez budowę mieszkań komunalnych czy uwolnienie gruntów inwestycyjnych – to byłoby zbyt proste, a przy okazji niewygodne dla sektora bankowego i lobby deweloperskiego. Lepiej było wskazać winnego. Kto jest winny braku mieszkań? Oczywiście Airbnb i turystyka. I tak oto w latach 2024–2025 zaczęły się europejskie wojny o najem krótkoterminowy. Portugalia, Hiszpania, Grecja, ale nie tylko one – to kraje, które przez dekady żyły z taniego turysty, zaczęły wprowadzać przepisy ograniczające wynajem apartamentów na doby. Lokalne społeczności wyszły na ulice z transparentami: „Turystyka nas zabija”. Władze odpowiadały: „Nie bójcie się, ograniczymy Airbnb, będzie więcej mieszkań na rynku, spadną ceny najmu”. Znamy tę opowieść: zawsze chodzi o ochronę zwykłych ludzi.
Ale czy na pewno? Bo w tle dzieje się coś znacznie ciekawszego. Oto zaczyna się mówić o konieczności ograniczenia ruchu lotniczego w imię walki ze zmianami klimatu. Oto linie lotnicze wprowadzają „opłaty środowiskowe”. Oto w Brukseli ktoś poważny mówi, że „Europa powinna stać się regionem bardziej lokalnym, mniej zależnym od globalnych przepływów turystycznych”.
W kolejnych raportach klimatycznych pada hasło: „mniej podróżowania w celach rekreacyjnych”, a wszystko to w imię neutralności klimatycznej i zrównoważonego rozwoju. Czyli najpierw pandemia nauczyła nas siedzieć w domu, potem wzrost cen mieszkań nauczył nas, że nie stać nas na przemieszczanie, a teraz Zielony Ład ma nas nauczyć, że nie powinniśmy podróżować, bo niszczymy planetę. I wszystko to w imię naszego dobra.
Nie zrozumcie mnie źle. Turystyka masowa ma swoje ciemne strony: zamienianie zabytkowych centrów w lunaparki, wypieranie mieszkańców, korupcję i degradację środowiska. Tyle że narracja „zrównoważonej turystyki” dziwnie zbiega się z narracją o konieczności zmniejszenia emisji CO₂ przez zwykłych ludzi, podczas gdy emisje sektora lotniczego to zaledwie kilka procent globalnych emisji – i można by je obniżyć, inwestując w nowe paliwa czy napędy.
Ale po co? Lepiej ograniczyć prawo do podróżowania. Lepiej, żeby mieszkaniec Europy został w swoim regionie, kupił rower, odłożył na kredyt hipoteczny i nie marudził. Bo czym jest ograniczenie Airbnb w Barcelonie, Irlandii czy Lizbonie, jeśli nie wstępem do ograniczenia liczby samych turystów? Najpierw ograniczają bazę noclegową, potem wprowadzają limity wstępu do miast (co już teraz testuje np. Wenecja), a w końcu zaczną ograniczać loty. Pod pretekstem troski o klimat, o mieszkańców, o dziedzictwo kulturowe. Wszystko w tej narracji brzmi racjonalnie i moralnie wzniośle.
C.D.N.
Bogdan Feręc
Image by Mohamed Hassan from Pixabay