Chińska tarcza, czyli jak CPKiem odeprzeć Rosję

Czy można uczynić Polskę całkowicie odporną na tzw. rosyjskie zagrożenia? Oczywiście, że można. Wymaga to mniej fatygi niż znalezienie miejsca parkingowego pod Lidlem w sobotę o dziesiątej rano. Warunek jest jeden i nie chodzi ani o milion żołnierzy, ani o parasol atomowy, ani nawet o kolejną kadencję dowolnego zbawcy narodu w garniturze, który ma w gębie więcej frazesów niż zębów. Trzeba po prostu zrobić to, co dla połowy naszej klasy politycznej brzmi jak herezja: dogadać się z Chinami i zacząć grać na ich interesy, zamiast udawać, że Pekin to jakaś egzotyczna fanaberia z dalekiej galaktyki.
Dowód jest prosty jak konstrukcja cepa – tego samego cepa, którym tradycyjnie okłada się w Polsce każdą sensowną koncepcję geostrategiczną, tylko po to, by nikt przypadkiem nie posądził kogokolwiek o długofalowe myślenie i o dobrą dla kraju koncepcję.
Zacznijmy od faktów. Chiny już dziś testują Europę Środkową jako ich przyszły korytarz tranzytowy. Szukają dróg mniej ryzykownych niż Rosja, mniej niestabilnych niż Azja Środkowa i mniej kapryśnych niż porty morskie narażone na zachodnie sankcje i amerykańskie kaprysy. Polska leży tam, gdzie leży – przypadkiem dokładnie na drodze między Shenzhen a Hamburgiem. Do tego ma dwa atuty, których sama zdaje się nie zauważać: położenie i rynek. Natomiast nie ma jednego: wyobraźni.
Centralny Port Komunikacyjny. Gdyby takie coś powstawało w Czechach, to mielibyśmy już gotowy plan pięciuset połączeń kolejowych, podpisane memorandum z Azją i ustawionych Chińczyków z walizkami jenów w kolejce do pierwszych kontraktów. W Polsce? Zamiast budować, trwa gaworzenie, czy wujek z PSL dostał działkę, czy kuzynka z PO ma coś do powiedzenia, czy kolega z PiS nie weźmie za dużo, a czy Nowa Lewica nie uzna, że lotnisko obraża klimat i uczucia korników z Mazowsza. A przecież to byłby po prostu eurazjatycki terminal, coś jak Rotterdam na lądzie, nie jakaś wiocha z pasem startowym.
A Lądowy Jedwabny Szlak? O tym już i tak decydują geografia i pieniądze, tylko Polska udaje, że leży w innej „strefie czasoprzestrzennej”, zwłaszcza gdy ktoś z Brukseli krzywo na ten projekt spojrzy. Tymczasem wystarczy podpisać parę umów, przyjąć chińskie inwestycje infrastrukturalne i powiedzieć: drodzy Azjaci, przewieźcie tu swoje dziesiątki tysięcy kontenerów. Zbudujemy kolejowe szprychy, terminale, centra logistyczne. Do tego właśnie służyłoby CPK, takie cywilizacyjne drożdże, a nie „fanaberia Kaczyńskiego”, „kapsuła Tuska” czy „komunizm transportowy”.
W tym miejscu wchodzi jednak na scenę Rosja, cała na szaro i w atomowych butach. Moskwa mogłaby oczywiście próbować coś wysadzić, zająć, „wlatywać dronami”, zastraszać, jak robi to teraz z naszą ojczyzną, ale wtedy dostałaby telefon nie z Warszawy, tylko z Pekinu. A telefon z państwa Środka do Federacji Rosyjskiej brzmi inaczej niż oświadczenie rzecznika polskiego MSZ. To raczej: „Władimir, co ty wyprawiasz, my tu mamy miliardy na torach i lotniskach, a Ty nam będziesz rakiety przestawiał?” I nagle okazuje się, że rosyjskie czołgi mają awarię silnika już na podjeździe do granicy, bo Pekin nie życzy sobie niesubordynacji w swoim teatrze handlu z partnerami z Europy oraz drugiej połowy świata.
Tu nie ma magii. To czysta logika globalnego kapitalizmu, który nie znosi zakłóceń w dostawach. Chińczycy nie potrzebują amerykańskich generałów, by pertraktować w sprawie bezpieczeństwa korytarzy transportowych – oni potrzebują swoich pieniędzy i własnego interesu. A gdy ich pieniądze stoją w Polsce, to rosyjskie polityczne interesy muszą zejść do piwnicy i tam siedzieć cicho, jak uczniowie po wezwaniu do gabinetu dyrektora.
Co na to Polska? Część polityków mówi: „Chiny to zagrożenie, kolonizacja, obca dominacja”. Owszem, tylko że Stany Zjednoczone też dominują, a Niemcy kolonizowali nas ekonomicznie całe lata, tyle że bardziej przyjaźnie, bez okrzyków „rausch”, a poprzez kredyty i dyskonty spożywcze. Natomiast Chińczycy chcą, tylko by pociągi dojechały na czas i żeby ktoś nie rzucał rakiet w pobliżu torów. Czy to aż taki dramat?
W naszej przestrzeni publicznej panuje dziwna zasada: jeśli coś służy Polsce, to należy sprawdzić, czy przypadkiem nie obraża czyjejś geopolitycznej wrażliwości. Jeśli tak – natychmiast porzucić. W efekcie połowa kraju chce być kolonią USA, druga połowa – kondominium Berlina i Brukseli, a pomysł, by wykorzystać własne terytorium do zarabiania na globalnym handlu, uznaje się za formę rewizjonizmu. Gdybyśmy mieli CPK, a od tego odchodzące kolejowe szprychy, chiński kapitał w hubach logistycznych i umowy handlowe z Pekinem, to rosyjska armia musiałaby pytać o zgodę nie NATO, ale politbiuro Komunistycznej Partii Chin. A chińska partia, jak wiemy, nie znosi strat, zwłaszcza finansowych. Kiedy w grę wchodzi droga, kolej, terminal, tysiące kontenerów i wieloletnie kontrakty, to rakieta w Suwałkach oznacza nie „wpływy Rosji”, ale „straty Chin”. Jednak Pekin nie planuje tracić na rosyjskich rakietach, bo chce w Europie zarabiać, wpływać i budować.
Czy jest to więc przepis na odporność Polski na Rosję? Nie trzeba cudu nad Wisłą, wystarczy logika nad torami i jedno – porozumieć się z Chinami i przestać udawać, że daleka Azja nie ma nam nic do zaproponowania poza podróbkami elektroniki. Zbudować CPK, otworzyć korytarz tranzytowy, uprzedzić Moskwę, że od teraz wchodzimy do gry z graczem, który nie lubi, jak mu się w handlowaniu przeszkadza. Ale oczywiście łatwiej jest mówić, że „Chiny są złe”, „CPK niepotrzebne”, a „Jedwabny Szlak to komunistyczna propaganda”. Wtedy można dalej płonąć ze strachu przed Rosją, kupować Patrioty na kredyt i udawać, że Unia Europejska powstrzyma każde zagrożenie słowiańsko-germańską mocą solidarności.
Tymczasem rozwiązanie stoi przed nami. Bo czasem, żeby odpędzić wilka, wystarczy zaprosić innego, trochę większego wilka, który ma plan budowy autostrady przez nasz las. Proste jak konstrukcja gwoździa, również z Chin, bo Polska już nawet tych nie produkuje.
Bogdan Feręc