„Krzyk ciszy” z krzaków przy Kildare Street
Pamiętam, jak w dzieciństwie człowiek bawił się w chowanego i wtedy wszyscy lataliśmy po podwórku, ktoś liczył do dziesięciu, a reszta szukała odpowiednio gęstych krzaków, najlepiej takich, gdzie można było przesiedzieć dłuższą chwilę, byle tylko nie dać się złapać. Wtedy to miało sens – była adrenalina, rywalizacja, misterny plan przetrwania, a czasem nawet triumf, gdy przeciwnik przechodził obok i nie zauważał wystającego buta.
Nie przypuszczałem jednak, że tę samą taktykę, niemal z chirurgiczną precyzją, zastosuje kiedyś rząd Irlandii. A już na pewno nie sądziłem, że uczynią to w biały dzień, pod nosem wszystkich, jakby szykowali się na igrzyska olimpijskie w dyscyplinie „znikanie bez śladu”. Bo rząd Republiki Irlandii – ten sam, który jeszcze nie tak dawno walił w bębny sukcesów, skakał na trampolinie samozachwytu i klepał się po plecach z prędkością godną zawodników MMA – nagle zapadł się pod ziemię. Może nie pod ziemię, może po prostu schował się krzakach przy Kildare Street. I tak siedzi cicho, beztrosko, jakby na polowanie wybierał się ktoś, kto posiada wzrok równie ostry, co opinia publiczna.
Cisza. Cisza, która aż gryzie w uszy, jakby ktoś wyłączył dźwięk na całym archipelagu. Tytułowy „Krzyk ciszy” – niczym w dawnym odcinku „Zmienników”, tylko że teraz nikt nie woła z taksówki, nikt nie biegnie przez pół Warszawy, bo tym razem milczy rząd, a raczej, jak twierdziłby każdy klasyczny sąsiad spod szóstki, „siedzą tam, gdzie ich nie widać, bo jakby wyszli, to by musieli coś powiedzieć”.
I faktycznie: od miesięcy Irlandia obserwuje dziwny fenomen, zjawisko rzadkie, wręcz unikatowe w świecie polityki, bo premier, ministrowie i ich doradcy nagle zachowują się tak, jakby wykasowali abonament na gadanie. Nie konferują, nie zachwycają się własnymi wizjami, nie chwalą projektów, nie prezentują planów, nie wygłaszają przemówień, które potem cytowałoby RTÉ i Irish Times, a w komentarzach pojawiłoby się tradycyjne „typowe dla nich, zero konkretów”. Rzucą coś od czasu do czasu, coś bąkną i koniec, znowu cisza.
Można wręcz odnieść wrażenie, że rząd odkrył piękno medytacji – milczy, spogląda w przestrzeń i zastanawia się nad sensem istnienia. Cóż za przemiana! Jeszcze niedawno ministrowie niczym guru światła i energii opowiadali o nowych inwestycjach, o świetlanej przyszłości, o „strategicznych kierunkach rozwoju”, które zwykle kończyły się na obietnicach, bo przecież nikt nie obiecywał, że będą realizować, wystarczy, że będą obiecywać.
A dzisiaj? Dzisiaj cisza, a to nie taka zwykła cisza, tylko cisza tak głośna, że człowiek doznaje wrażenia, że w środku nocy ktoś włączył alarm przeciwpożarowy. Gdyby ciszę można było mierzyć na decybele, to ta aktualna z rządu miałaby wartość pozwalającą przebić heavy metalowe koncerty. Bo politycy mówią jedynie wtedy, gdy muszą się tłumaczyć, a tłumaczą się często z decyzji tak osobliwych, że nawet scenarzyści „Father Ted” uznaliby je za zbyt absurdalne.
Nie sposób nie zauważyć, że w poprzednich latach rząd miał prawdziwy flow. Siła absolutna. Każdy sukces, czy był prawdziwy, czy tylko wyobrażony, natychmiast lądował w mediach, a ministrowie opowiadali o swoich dokonaniach z takim entuzjazmem, jakby odkryli w Irlandii źródło młodości. Co prawda wyglądało to czasem jak próba wmówienia społeczeństwu, że deszcz jest suchy, ale przynajmniej coś się działo. Człowiek miał o czym pisać, komentować, krytykować i parodiować.
Teraz został ocean ciszy. A ten ocean krzyczy.
Kiedyś politycy mieli przynajmniej ambicje, by udawać, że to oni coś tworzą, że planują, analizują, dyskutują, a dzisiaj wygląda to tak, jakby wszystko przychodziło z Brukseli w formie gotowych paczek, a zamiast „Komisja Europejska” wpisują „Government of Ireland” i problem z głowy. Wyjmują sobie gotowce z koperty, podpisują i wysyłają z powrotem, jakby zamawiali burgera w aplikacji.
Można by nawet pomyśleć, że Irlandia stała się państwem tak doskonale naoliwionym, że nie trzeba już nic robić. Maszyna sama działa, politycy mogą siedzieć w krzakach i liczyć liście trójlistnej koniczyny. Teoretycznie brzmi pięknie, kraj idealny, samosterowny, politycy zbędni. Niestety, bardziej przypomina to sytuację, w której kierowca zasnął za kółkiem i jedziemy siłą rozpędu. Owszem, przez chwilę jest dobrze, ale każdy, kto próbował spać w rozpędzonym samochodzie na autostradzie, wie, czym się to kończy.
Zastanawiam się czasem, czy rząd nie przebywa w jakiejś zbiorowej hibernacji. Może zasnęli jak niedźwiedzie snem zimowym? Może ktoś przez pomyłkę wyłączył im funkcję „publiczne wystąpienia”? Przycisk „ON” ukrył się w szufladzie, a sekretarka bała się zapytać, do czego służy. Albo wreszcie, najprostsze rozwiązanie, może naprawdę nie mają co robić, bo kiedy politycy nie produkują decyzji, którymi sami mogliby się chwalić, to zaczynam podejrzewać, że nawet te najprostsze rzeczy wykonują za nich inni.
Wakacyjny sezon ogórkowy? Kiedyś faktycznie coś takiego istniało. Wakacje w rządzie oznaczały jednak, nie brak działania, tylko działanie bardziej spontaniczne: skandale, pomyłki, niefortunne wypowiedzi, dziwne nominacje kadrowe i konferencje w stylu „zostałem źle zrozumiany”. Wtedy przynajmniej media miały co robić. A dziś? Nawet ogórki zwiędły.
Rząd zamknął się w skorupie, jakby nagle sobie uświadomił, że każda decyzja może skończyć się falą krytyki. Więc nie robi nic. Jak w tym starym dowcipie: „Po co podejmować decyzje, skoro można ich nie podejmować?”. Strategia odporna na błędy… ale odporna też na sukcesy.
Stąd mój upór, by zapytać: co się dzieje, drogi rządzie? Gdzie jesteście? Czy w ogóle ktoś jest w domu, czy światła świecą się same, bo instalacja jest automatyczna?
Krzyk ciszy wciąż niesie się ulicami Dublina i o ile cisza bywa błogosławieństwem w lesie, o tyle z ust rządzących zawsze brzmi jak alarm.
A może – tak między nami – to nie cisza, może to tylko szelest? Szelest krzaków, gdy ktoś tam siedzi, przycupnięty, modląc się, by nikt go nie dostrzegł, bo wtedy trzeba byłoby wytłumaczyć się z całej tej bezruchowej kontemplacji. Za długo już trwa ta gra w chowanego. Politycy mogą chować się w krzakach jeszcze przez chwilę, ale prędzej czy później ktoś podejdzie, rozgarnie gałęzie i zapyta, dlaczego zamiast rządzić, siedzą jak uczniowie na przerwie, którym zabrano piłkę i zakazano hałasować?
„Krzyk ciszy” jest coraz bardziej nieznośny i coś mi mówi, że zamilknie dopiero wtedy, gdy rząd przypomni sobie, że został wybrany nie po to, by medytować, ale po to, by działać, nawet jeśli czasem źle. Dopóki jednak trwa ta cisza, można tylko wsłuchać się w jej echo. A echo mówi jedno: w krzakach siedzi rząd. I siedzi cicho, jakby czekał, aż ktoś inny załatwi za niego wszystko. W sumie – może właśnie na to liczą.
Ale pamiętajmy, że cisza, która niczego nie wyjaśnia, zawsze mówi najwięcej.
Bogdan Feręc
Fot. CC BY-SA 2.0 Philip Halling


