To państwo przestaje działać
W Irlandii coś zaczęło się mocno zmieniać i dziś nie trzeba już patrzeć na Zieloną Wyspę przez szkło powiększające, żeby zauważyć, że wszystko zaczyna się sypać, choć nadal się nas przekonuje, że jest w najlepszym porządku. Ważne jest jednak to, że idąc ścieżką jednego z najbogatszych państw Europy, wcale nie odnosi się wrażenia, iż tak właśnie jest. Wystarczy zejść z głównego informacyjnego szlaku, a wtedy zobaczymy, jak szybko krawędź upadku zbliża się do stóp Irlandii.
Na początek zajmijmy się crème de la crème zapaści wyspy, czyli mieszkalnictwem, które upada powoli, ale za to od dekady, bo tyle Irlandia się broniła, ale dziś mamy już pełnię śmierci klinicznej. Nawet rząd nie jest w stanie przykryć swojej nieudolności w zarządzaniu tym sektorem, chociaż obiecywał 40 000 mieszkań rocznie, i to w pierwszym roku działania nowego programu budowlanego. Teraz też obiecuje, ale ta sama ilość powstać ma w dwa lata. Pomijając kwestie prawdomówności ministrów, a nawet samego premiera, te 20 000 mieszkań rocznie to wynik znacznie poniżej celów z czasów, kiedy mówiło się o kryzysie w budowlance, a wtedy powstawało około 29 000 jednostek w 12 miesięcy.
Rząd oczywiście nie zraża się tym porażającym spadkiem dostaw mieszkań i zapowiada, że będzie walczył, tylko zastanawiam się z kim, bo na polu budowy już poległ. Warto też wspomnieć o rzeszy bezdomnych, co wiąże się z kwestią mieszkaniową. Należy także pamiętać, że większość osób bez dachu nad głową straciła swoje mieszkania nie ze swojej winy, a kto zawiódł? Odpowiedź wydaje się prosta.
Służba zdrowia to temat rzeka i chyba nie ma w kraju człowieka, który choć raz nie odczuł na własnym, chorobą toczonym ciele, że coś tu jest nie tak. Brak lekarzy rodzinnych, kolejki do specjalistów, pacjenci koczujący na szpitalnych korytarzach, a do tego wielogodzinne oczekiwanie na pomoc doraźną, gdy los zaprowadzi nas na oddział Emergency. Tutaj rząd też stoi „na wysokości zadania”, bo mówi, że wdraża programy naprawcze, dotuje, ściąga lekarzy i pielęgniarki skąd tylko się da. Jednak medyczna ruina, jaka była, tak jest i ma się dobrze, choć z tendencją do pogłębiania tego zapadliska.
Edukacja od lat cierpi na chroniczny brak pieniędzy, więc wymyślono, że szkoły i uczelnie same mają je zdobywać. Skutek jest prosty: wyższe czesne i opłaty nieobowiązkowe, które są swoistym „co łaska”, lecz nie mniejsze niż… i na stałe wpisane w system edukacji publicznej. Brak odpowiedniej liczby żłobków i przedszkoli to kolejny kamień do rządowego ogródka, bo choć są horrendalnie drogie, zaczyna ich ubywać. Przestaje się po prostu opłacać je prowadzić, nawet przy dużym zapotrzebowaniu na miejsca dla maluchów. Rząd niby słyszy utyskiwania rodziców, że nie stać ich na przedszkole dla trzylatka, ale nawet budżetowa pomoc niewiele tu zmienia, więc sytuacja jak była tragiczna, tak pozostaje.
Koszty życia. Czy naprawdę muszę o tym pisać? To wymknęło się politykom z rąk w sposób całkowity. Bezradnie je rozłożyli, a potem zaczęli twierdzić, że cały czas manipulują tymi kosztami – o przepraszam, naprawiają i robią wszystko, by ludziom żyło się dostatnio, czy tam dostatecznie.
Nie chciałem dotykać tego tematu, bo to jednak prąd, a ten potrafi „kopnąć”, ale szkoda, że nie rządzących. Wolna amerykanka znana ze Stanów Zjednoczonych to małe miki przy tym, na co pozwala się na wyspie. Zakłady energetyczne przejęły pełnię władzy nad Irlandią i podnoszą ceny, kiedy tylko mają ochotę. Dodam, bo to fakt, a tych się nie boję, że ceny na rynkach hurtowych są obecnie niższe niż rok temu, ale nikt nie raczył przełożyć tego na irlandzkich odbiorców. Może księgowym w zakładach energetycznych myli się wzrost ze spadkiem, bo inaczej trudno to tłumaczyć, ale nie wiem, czyli mamy na wyspie najdroższy prąd w Europie.
Niekontrolowany napływ migrantów też dokłada cegiełkę, i nie mówię tu o tych, którzy, jak my, przyjechali poprawiać swoje życie, ergo od pierwszego dnia szukając zatrudnienia i utrzymują się z pracy własnych rąk.
Problem jest też taki, że choć firmy potrzebują pracowników, nie są w stanie zapewnić im zakwaterowania, a tego brakuje permanentnie. To akurat jeden z większych paradoksów tej wyspy, bo potrzebuje więcej ludzi do pracy, ale nie ma dla nich łóżek do spania. Moim zdaniem, a nie jest to pogląd nowy, w krótkim czasie można by je znaleźć. Wystarczyłoby opróżnić 21 000 domów zajmowanych bezkosztowo przez tzw. uchodźców wojennych. Gdyby następnie opróżnić ośrodki zakwaterowania azylantów oraz hotele i hostele opłacane z budżetu państwa (z naszych podatków), rodzimi bezdomni mieliby gdzie się zatrzymać w ludzkich warunkach.
Na koniec transport, prawdziwa zagadka nieśmiertelności w wyspiarskim wydaniu. Autobusy i tramwaje znikają z rozkładów jazdy bez zapowiedzi, w godzinach szczytu są przepełnione, a kierowcy traktują pasażerów jak zło konieczne i każą im czekać w kolejce pod drzwiami. Kilka razy widziałem scenkę, w której autobus – powiedzmy linii 409 – podjeżdża na Eyre Square, wysadza pasażerów, kierowca wysiada razem z nimi i znika. Wraca po kilku minutach z parującą kawą w dłoni i pańskim ruchem zaprasza kłębiący się tłum do pojazdu.
Niedawno opowiadała mi zbulwersowana mieszkanka stolicy zachodniego wybrzeża, że autobus 402 stał się widmem we mgle. Wyszła, jak robi to codziennie na przystanek, by stawić się tam zgodnie z rozkładem, ale dwie minuty przed planowanym przyjazdem autobus po prostu zniknął z aplikacji. Kobieta, zmuszona ze względów zdrowotnych korzystać z tej formy transportu, czekała na następny, który miał być za 24 minuty. Ostatecznie wsiadła dopiero po 56 minutach, a korki zrobiły z jej zwykłej dwudziestominutowej trasy prawie dwugodzinną przeprawę w komunikacyjnym chaosie.
Przykładów i ledwo zipiących systemów tego państwa, można podać jeszcze wiele. Czegokolwiek człowiek nie dotknie, zaczyna się sypać, a mit o sprawnie działającej Irlandii z roku na rok trudniej już utrzymać. Cóż więc dodać…
Ten kraj przestaje działać, o ile już nie przestał i za chwilę może się okazać, że nie jest „niedokończony”, jak go kiedyś nazywałem, tylko zwyczajnie w totalnej ruinie. Zastanówmy się też, czyja to wina. Czy leży ona po stronie Irlandczyków, którzy codziennie idą do pracy? Czy może imigrantów, którzy tu przyjechali, znaleźli pracę, wynajmują mieszkania i próbują dotrwać do kolejnej wypłaty? A może tych, którzy zajmują wyższe stanowiska, zarządzają działami, prowadzą firmy i organizują pracę innym? Może jest to wszystko winą dyrektorów firm, które nas leczą i wożą?
Nie, z całą pewnością nie. Winni są tam, gdzie zaczyna się ogrodzenie Leinster House. To ich pomysły, co powtarzam do znudzenia, wpływają na naszą teraźniejszość i przyszłość. To oni, poprzez swoje nieumiejętne, a nierzadko sterowane z Brukseli działania, prowadzą ten kraj nad ekonomiczne urwisko. I to oni ostatecznie doprowadzą do jego upadku – na własną odpowiedzialność, nie naszą.
I co mam powiedzieć na koniec? Że trzeba ich wywalić z roboty? Trzeba. Tylko kto zagwarantuje, że następni będą lepsi? Nikt. Ale powinni mieć przynajmniej świadomość, że ulica, jak poprzedników może się pozbyć, a wtedy może nie będą gorsi.
Bogdan Feręc
Photo by Pierre François Docquir on Unsplash

