Kredyt na utratę ojczyzny, czyli lombard cywilizacji

Europa żyje na kredyt i to dosłownie. Cały kontynent, z jego bogatą historią, katedrami, tradycją, a nawet filozofią życia, zaciągnął pożyczkę pod zastaw własnej przyszłości. Kiedyś zadłużenie było wstydem, znakiem, że państwo sobie nie radzi. Dziś to powód do dumy – dowód „inwestycji w rozwój”, „modernizacji”, „zielonej transformacji” i wszystkich innych pięknie brzmiących haseł, które służą przykrywaniu banalnej prawdy: Europa jest bankrutem na kredycie zaufania światowych instytucji finansowych. I jak każdy bankrut, wkrótce będzie musiała coś oddać. Niekoniecznie fabrykę czy port, ale coś znacznie cenniejszego – suwerenność.

Całkiem jeszcze niedawno dług publiczny był czymś, co miało granice. Nawet najbardziej rozrzutne rządy rozumiały, że powyżej pewnego poziomu zaczyna się niebezpieczny teren, gdzie każde nowe euro długu to kolejny gwóźdź do trumny gospodarki. Ale od kilku lat ten zdrowy rozsądek wyparował, zastąpiony przez magiczne myślenie, że skoro pieniądze można „drukować”, to można też drukować przyszłość. Problem w tym, że przyszłość, jak każdy towar, również ma swoją cenę i wbrew pozorom, nie płacą jej ministrowie finansów, tylko zwykli ludzie, którzy budzą się w świecie, gdzie wszystko drożeje, podatki rosną, a państwo coraz bardziej przypomina oddział bankowy zarządzany przez ludzi w garniturach z Brukseli.

Dług publiczny w Unii Europejskiej przekroczył dawno 13 bilionów euro, ale liczby przestały już kogokolwiek szokować, więc stały się tak astronomiczne, że przestaliśmy je rozumieć. Dla porównania: gdyby każdy obywatel UE chciał spłacić ten dług, musiałby wpłacić jednorazowo ponad 25 tysięcy euro i tylko po to, żebyśmy wrócili do punktu wyjścia. Ale kto by się tym przejmował? Przecież zawsze można zaciągnąć nową pożyczkę, tym razem na „ratowanie planety”, „sprawiedliwość społeczną” albo „bezpieczeństwo energetyczne”. Każda epoka ma swoje hasła-wytrychy, które tłumaczą wszystko, łącznie z finansowym szaleństwem.

Ale dług to nie tylko cyferki w bankowych zapisach, bo to nawet nie sznur, a łańcuch, który stopniowo zaciska się na szyi państwa. Kiedy jego spłata pochłania coraz większą część budżetu, kraj traci zdolność samodzielnego decydowania o własnych wydatkach. Wtedy na scenę wchodzą  „doradcy” z międzynarodowych instytucji finansowych, ci sami, którzy jeszcze niedawno zachęcali do „inwestowania w przyszłość”. Mówią łagodnym tonem, uśmiechają się, ale w gruncie rzeczy to komornicy w garniturach. Ich język brzmi niewinnie: „reforma strukturalna”, „restrukturyzacja długu”, „konsolidacja finansów publicznych”. W praktyce oznacza to cięcia, prywatyzację i przekazanie kluczowych decyzji ekonomicznych poza granice kraju. To moment, w którym państwo przestaje być właścicielem samego siebie i sprzedaje się w kawałkach.

Europa zna już takie przypadki. Wystarczy przypomnieć Grecję, czyli laboratorium finansowej kolonizacji XXI wieku. Gdy jej dług eksplodował, kraj został wzięty pod kuratelę „trojki”: Komisji Europejskiej, Europejskiego Banku Centralnego i Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Formalnie nikt jej nie „zajął”, ale realnie Grecy nie mogli zrobić nic, czego nie zatwierdziłaby Bruksela czy Frankfurt. Zmieniali rządy, premierów, a nawet przepisy, ale dług pozostawał ten sam, a decyzje zapadały daleko od Akropolu. Państwo o tysiącletniej historii stało się pionkiem w grze finansowych hegemonów. Jeśli ktoś myśli, że to była jednorazowa lekcja, to się myli, bo Grecja była tylko początkiem.

Dziś podobne mechanizmy powoli wchodzą w życie w całej Unii Europejskiej. Włochy mają dług na poziomie 140% PKB, Francja ponad 110%, a Niemcy – te same, które przez lata pouczały innych, również zaczynają balansować na granicy finansowego rozsądku. Co robi Unia? Zamiast ograniczać zadłużenie, promuje je jako „instrument rozwoju”. Europejski Fundusz Odbudowy, który miał być tymczasowy, stał się nowym sposobem finansowania wspólnych projektów. Nikt nie pyta, kto i kiedy spłaci te pieniądze. Ważne, że „europejskie”, czyli wspólne, czyli… niczyje. Bo wspólny dług to idealna wymówka, by wspólne były też decyzje, a decyzje to przecież władza.

Oto nowy model demokracji finansowej – rządy narodowe utrzymują fasadę samodzielności, ale realne sterowanie gospodarką przechodzi w ręce instytucji ponadnarodowych. Europejski Bank Centralny, Komisja Europejska, Międzynarodowy Fundusz Walutowy, Bank Światowy, więc ta nieformalna oligarchia finansowa decyduje, co jest „stabilne”, co „bezpieczne”, a co „ryzykowne”. A kiedy państwo zaczyna mieć problemy z płynnością, zamiast wsparcia dostaje receptę na ubezwłasnowolnienie. Przykłady? Sprzedajcie porty, ograniczcie emerytury, likwidujcie dotacje, upraszcza prawo pracy. I nagle okazuje się, że nie trzeba wysyłać czołgów, by przejąć kontrolę nad krajem, wystarczy pożyczka jakiejś instytucji z odpowiednim oprocentowaniem.

Zadłużenie to współczesna forma kolonializmu. Dawniej silniejsze państwa zdobywały te słabsze armią, ale dziś robią to rachunkami. Zamiast generałów mamy analityków, zamiast bagnetów – wykresy rentowności obligacji, a zamiast żołnierzy – agencje ratingowe, które potrafią jednym ruchem obniżyć notowania kraju i wywołać kryzys. Nie ma mniej zakamuflowanego sposobu podporządkowania sobie całego kontynentu niż poprzez jego własne długi. Nikt nie protestuje, nikt nie widzi agresji, bo przecież wszystko odbywa się zgodnie z prawem. Dobrowolnie, demokratycznie, z podpisem ministra i za aprobatą Brukseli.

A zwykły obywatel? On ma swoją wersję opowieści o długu. Wzrost inflacji, drożejące kredyty, coraz wyższe podatki, które rząd tłumaczy „koniecznością stabilizacji finansów publicznych”. W rzeczywistości stabilizują się tylko liczby w arkuszach kalkulacyjnych, bo realne życie staje się coraz trudniejsze. Mieszkanie? Coraz bardziej nieosiągalne. Emerytura? Coraz bardziej wirtualna. A dług… coraz bardziej realny, bo to on dyktuje warunki. Kiedyś mawiano, że kto ma pieniądze, ten ma władzę. Dziś należałoby dodać: kto ma twój dług, ten ma ciebie.

Europa weszła więc w fazę, w której jej niezależność stała się hipoteką. Każde kolejne euro pożyczone na „zrównoważony rozwój” to cegiełka w murze, który oddziela nas od suwerenności. W imię walki z kryzysem klimatycznym, społecznym, energetycznym czy jakimkolwiek innym – emitujemy obligacje, które kupują globalne instytucje finansowe. Te same, które już dziś decydują o kursach walut, kierunku inwestycji i o tym, kto w danym roku dostanie tytuł „zrównoważonej gospodarki”. To nie przypadek, że wielkie fundusze emerytalne z USA i Azji są największymi wierzycielami Unii Europejskiej. Pożyczają nam pieniądze, które wydajemy na transformacje, a których efektem ubocznym jest… jeszcze większe uzależnienie od kapitału zewnętrznego.

To trochę jak w rodzinie, gdzie ktoś bierze kredyt na nowy samochód, a potem kredyt na spłatę pierwszego kredytu, a potem trzeci, bo „przecież rata niewielka”. Do czasu, aż nagle bank przejmuje dom. Państwa też mają swoje domy, a tymi są: terytorium, waluta oraz prawo. I to wszystko można stracić, jeśli zamiast zarządzać, zaczyna się żyć „na kreskę”. Nie ma nic bardziej ironicznego niż to, że Europa – swoista kolebka kapitalizmu – stała się ofiarą własnych mechanizmów finansowych. Dziś prowadzi gospodarkę niczym gracz w kasynie, który wierzy, że następnym zakładem odrobi straty.

A może właśnie o to chodzi? Może globalne instytucje wcale nie chcą, żeby państwa były niezależne? Bo kraje niezależne to trudni partnerzy. Trzeba z nimi negocjować, słuchać, czasem się cofnąć. A zadłużone? Te są idealne. Uległe, przewidywalne, gotowe podpisać każdy dokument, byle tylko uniknąć kolejnej recesji. Wystarczy, że ktoś z zewnątrz powie „to dla waszego dobra”, a rządy europejskie zgodnie kiwają głowami, jak uczniowie przed nauczycielem. I nawet nie zauważają, że z klasy demokracji przechodzą powoli do gabinetu dyrektora finansowego, który liczy ich długi i przypomina, kto naprawdę tu rządzi.

Dlatego właśnie zadłużanie państw jest tak niebezpieczne. Nie dlatego, że zabraknie pieniędzy, bo te zawsze można dodrukować, ale dlatego, że zabraknie wolności. Bo wolność kosztuje, a rachunek przychodzi zawsze. Nie w formie faktury, ale w decyzjach, których już nie możemy podjąć sami. Wtedy okaże się, że nasz kontynent, ten stary, dumny, kulturalny, stał się jednym wielkim lombardem cywilizacji. Z ładną witryną, bogatą historią i napisem na szybie: „Zastawiono za dług publiczny. Nie dotykać”.

Bogdan Feręc

Photo by Dmitrii Zhodzishskii on Unsplash

© WSZYSTKIE MATERIAŁY NA STRONIE WYDAWCY „POLSKA-IE” CHRONIONE SĄ PRAWEM AUTORSKIM.
ZNAJDŹ NAS:
Irlandia dołącza d
Achtung! Achtung! Pr
"Polska-IE najbardziej politycznie-społeczno-gospodarczy portal informacyjny w Irlandii
Privacy Overview

Ta strona korzysta z ciasteczek, aby zapewnić Ci najlepszą możliwą obsługę. Informacje o ciasteczkach są przechowywane w przeglądarce i wykonują funkcje takie jak rozpoznawanie Cię po powrocie na naszą stronę internetową i pomaganie naszemu zespołowi w zrozumieniu, które sekcje witryny są dla Ciebie najbardziej interesujące i przydatne.

"Polska-IE najbardziej politycznie-społeczno-gospodarczy portal informacyjny w Irlandii
Privacy Overview

Ta strona korzysta z ciasteczek, aby zapewnić Ci najlepszą możliwą obsługę. Informacje o ciasteczkach są przechowywane w przeglądarce i wykonują funkcje takie jak rozpoznawanie Cię po powrocie na naszą stronę internetową i pomaganie naszemu zespołowi w zrozumieniu, które sekcje witryny są dla Ciebie najbardziej interesujące i przydatne.