UE chce odstrzelić Ryanair, a wszystko w akcie heroicznego odwetu na Trumpie

„Podejmiemy wszelkie niezbędne kroki w celu ochrony interesów UE” – rzekła w swoim europejskim sztywnym stylu Ursula von der Leyen, zapowiadając cła odwetowe na amerykańskie towary, w tym na samoloty Boeing. Wszystko to brzmi jak kolejne nadmuchane przemówienie na konferencji w Brukseli, gdzie każdy czuje się Napoleonem, póki nie trzeba zapłacić rachunku. Problem w tym, że ten rachunek zapłacą nie amerykańscy giganci, lecz europejscy przewoźnicy, z Ryanairem na czele.
Unijni biurokraci chcą wprowadzić cła na amerykańskie samoloty, by pogrozić Trumpowi palcem w obronie „interesów Europy”. Nie zauważają przy tym, że jedynym realnym efektem będzie odstrzelenie własnej gospodarki lotniczej. Ryanair, który operuje prawie wyłącznie na Boeingach 737, może się wkrótce obudzić w świecie, gdzie każdy nowy samolot kosztuje go o 30% więcej. To tak, jakby urzędnik UE stwierdził, że aby wygrać wojnę handlową, trzeba najpierw podciąć sobie tętnice.
Von der Leyen ostrzega również, że amerykańskie cła na europejskie towary „zakłóciłyby kluczowe łańcuchy dostaw”. Trudno o większy przejaw hipokryzji, gdy w tym samym zdaniu grozi, że Unia zrobi dokładnie to samo – zakłóci łańcuchy dostaw, nakładając swoje „proporcjonalne środki zaradcze”. Proporcjonalne w tym sensie, że wszyscy na tym ucierpią, a pasażerowie linii lotniczych w szczególności. Wyższe ceny samolotów to wyższe ceny biletów. Wyższe ceny biletów to mniej lotów. Mniej lotów to mniej turystyki, mniej pracy, mniej inwestycji, ale przecież brukselskie elity nigdy nie latają tanimi liniami – dla nich świat kończy się w fotelu klasy biznes.
Komisja Europejska jednocześnie zapowiada, że cła odwetowe obejmą towary o wartości 72 miliardów euro. Ma to brzmieć groźnie, lecz w praktyce wygląda na desperacką próbę pokazania, że UE nadal jest wielkim graczem. Tu jednak mamy pewną niedogodność, bo Ameryka nie potrzebuje europejskich samolotów ani europejskiej whisky tak, jak Europa potrzebuje amerykańskich Boeingów. Ostatecznie to my latamy ich maszynami, a nie oni naszymi. Airbus i Boeing są co prawda konkurentami, ale największe floty tanich przewoźników w Europie to floty amerykańskie. Jeśli UE chce je obłożyć cłem – proszę bardzo. Pasażerowie zapłacą, a wraz z nimi cała europejska turystyka.
Wojny celne to zabawa, w której nie ma zwycięzców. Zwłaszcza gdy jedna strona w ramach zemsty sama sobie strzela w kolano. Ursula von der Leyen i cała Komisja Europejska, mogą teraz poklepywać się po plecach za „proporcjonalną odpowiedź”, ale realnym skutkiem tych decyzji będzie prawdopodobnie ograniczenie rozwoju Ryanaira i innych tanich linii lotniczych, wzrost cen biletów na przeloty po Europie, zwolnienia w branży turystycznej i kolejny triumf dla Trumpa, który i tak powie: „Patrzcie, oni potrzebują nas bardziej niż my ich”.
Nie chodzi o to, że amerykańskie cła są dobre. Nie są, ponieważ to protekcjonistyczna i populistyczna polityka, ale odpowiedź Brukseli nie jest mądra, tylko bezmyślna i pokazowa. W dodatku dowodzi, że Unia Europejska, zamiast szukać realnych sposobów obrony interesów gospodarczych, woli po prostu robić hałas dla samego hałasu, by europejscy politycy mogli opowiadać swoim wyborcom o niezłomności i twardości.
Szkoda tylko, że w tym teatrze ceł i retorsji ofiarą może się okazać największy europejski przewoźnik lotniczy, który zbudował swoją potęgę na tanich Boeingach i tanich biletach dla milionów pasażerów. Może jeszcze przy okazji UE nałoży cło na powietrze w kabinach Ryanaira, żeby pasażerom oddychało się proporcjonalnie trudniej.
Witajcie w unijnej wojnie celnej!
Wasze bilety i budżety wkrótce odczują, bo tak to jest, gdy Ursula von der Leyen chroni interesy Europy.
Bogdan Feręc
Źr. Independent
Photo by Kevin Hackert on Unsplash