Jak wciągnąć naród w cudzą wojnę i jeszcze kazać mu dziękować
Tak się porobiło na tym naszym globie, że państwowa dezinformacja wybiła się na niepodległość i to taką pełną, z własną flagą, hymnem oraz budżetem większym niż ma niedofinansowana służba zdrowia. Kiedyś to dezinformację musiał produkować jakiś oficer w piwnicy MON-u albo zasłużony propagandzista w telewizji publicznej, a dziś? Dziś to cała machina chodzi na pełnych obrotach i udaje, że walczy z fake newsami, podczas gdy to ona wypuszcza je w pakietach premium. A winny? Zawsze ten sam: obywatel, internet, Rosja, Marsjanie, byle nie rząd.
Straszenie wojną stało się obecnie nowym sposobem zarządzania emocjami społecznymi. Jeszcze wczoraj pandemia, dziś „Ruskie czołgi za rogiem”, jutro „Twoje dziecko już ma przydział do karabinu, tylko jeszcze o tym nie wie”. I takimi strachami handluje się na telewizyjnych paskach, w przemówieniach ministrów, w felietonach ekspertów od wszystkiego i niczego. Bo jak obywatel się boi, to mniej pyta, a bardziej płaci.
Tylko jest jeden problem, i to taki, którego nawet najlepsza propaganda nie przykryje: nikt się do tej wojny ochotniczo nie wybiera. Ani młodzi mężczyźni, ani kobiety, ani nawet ci, co jeszcze mają w domach flagi po mundialu z 1970 roku. Pytanie: czemu? Czyż to nie patriotyczny to obowiązek, stanąć na baczność i dać się posłać na front w imię hasła „jakoś to będzie”? Otóż nie, bo patriotyzm został sprywatyzowany, zreformowany i rozparcelowany przez liberalno–edukacyjnych entuzjastów.
Szkoły tak skutecznie wychowały „obywateli świata”, że dziś ci „światowcy” nawet nie wiedzą, kto ma im dać mundur, a kto skierowanie do WKU. Dawniej chłopak wiedział, że jest Polakiem, bo miał mundur dziadka na strychu. Dziś ma Netflixa, Spotify i paszport do tanich lotów. I nie ma absolutnie żadnego zamiaru oddawać życia za hasła, które zna głównie z lekcji historii, na których grał na telefonie pod ławką.
Ale największy zgrzyt nie leży nawet w tym, że młodzi nie czują się narodem. Problemem jest przykład zza wschodniej granicy. Bo skoro tysiące młodych Ukraińców siedzi sobie wygodnie w Niemczech, Polsce, Francji i Irlandii – żyjąc na systemach socjalnych, a jednocześnie ich elity apelują, żeby Zachód „walczył za demokrację”, to pytanie samo się ciśnie na usta Europejczyka: „A niby dlaczego ja mam ginąć za państwo, z którego właśni obywatele uciekają szybciej niż powietrze z dziurawego pontonu”? I to pytanie pada coraz częściej – już nie po cichu, nie w kuchni, ale publicznie, w autobusie, pod sklepem, na Facebooku i w kolejce do lekarza.
No i dochodzimy do sprawy najbardziej bolesnej dla naszych medialnych patriotów, bo ogromna część Polaków zwyczajnie nie uważa wojny rosyjsko–ukraińskiej za swoją. I jak się człowiek tak zastanowi, to logiczne. Ukraina nie pytała Polski, czy chce wchodzić w ten konflikt. Rosja nie wypowiedziała nam wojny. Nawet NATO nie ma jeszcze odwagi przyznać, że poszło to za daleko. Więc dlaczego Polak ma nagle rzucać wszystko i maszerować pod Bachmut, bo co, premierowi tak wyszło w sondażach?
Oczywiście zaraz podniosą się głosy: „agent”, „onuca”, „prorosyjski wichrzyciel”, „dezinformator Kremla”, „człowiek Putina przebrany za typowego obywatela”. Bo tak dziś dyskutuje się z faktami – etykietą, nie argumentem. A w mediach społecznościowych? Jak tylko taki tekst się pojawi, to zasięg spada szybciej niż wiara w państwo po wizycie w urzędzie. Algorytm wie lepiej, co obywatel ma myśleć i co ma przeczytać.
Ale spokojnie, politycy są przygotowani. Mają już gotowe przemówienia, opaski, rezerwy mundurów, plakaty motywacyjne, a nawet ustawy bez numerów druku, które uruchamiają mobilizację w trzy godziny. Tylko armii im brak – tej realnej, z krwi i kości, bo społeczeństwo już się zorientowało, że tu nikt nie ginie za ojczyznę, tylko za interesy tych, którzy nigdy na front nie pójdą.
I tak oto władza wyciąga rękę po naród, ale naród odwraca wzrok. Nie dlatego, że jest tchórzliwy. Dlatego, że nie chce być mięsem armatnim cudzych projektów. Zwykły człowiek widzi, że wojna stała się biznesem, narzędziem politycznym i wygodnym straszakiem, jednak strach działa tylko wtedy, gdy człowiek wierzy temu, kto go straszy.
A z tym, jak wiemy, jest coraz gorzej, choć od dawna też wiemy, że świat i rządzący są przeciwko nam.
Bogdan Feręc
Photo by Birmingham Museums Trust on Unsplash
