Jak irlandzkie banki uczyniły z podatku fikcję (i dlaczego rząd na to pozwala)

W normalnie funkcjonującym państwie mogłoby się wydawać, że firmy, które osiągnęły rekordowe zyski – i to w samym środku kryzysu związanego z kosztami utrzymania – powinny w naturalny sposób podzielić się częścią tych zysków z państwem, a więc – pośrednio – z obywatelami. Jednak Irlandia zdaje się w tej kwestii wyjątkowa.
AIB i Bank of Ireland zarobiły w 2024 roku łącznie ponad 5 miliardów euro, a jednocześnie zapłacą ledwie 39 milionów euro podatku dochodowego od osób prawnych. Tak, to nie literówka: 39 milionów… od 5 miliardów zysku.
Jak to możliwe? Otóż bardzo prosto. Irlandzkie prawo pozwala bankom, które w czasie kryzysu finansowego uratowano pieniędzmi podatników – przenosić straty sprzed kilkunastu lat na bieżące okresy rozliczeniowe, dzięki czemu mogą one pomniejszać podstawę opodatkowania praktycznie do zera. Inaczej mówiąc: zyski są teraźniejsze, ale podatki płaci się tak, jakby wciąż panował rok 2011.
Banki odzyskały wszystko, a społeczeństwo – nic.
Poseł Sinn Féin Pearse Doherty nie bez powodu mówił o „darze ratunkowym, który wciąż przynosi korzyści”. Gdyby AIB i Bank of Ireland płaciły podatek zgodnie ze stawką 12,5%, do budżetu państwa trafiłoby ponad 540 mln euro – kwota, która pozwoliłaby sfinansować energetyczną ulgę dla rodzin na kolejną zimę.
Zamiast tego pieniądze lądują w kieszeniach inwestorów, w formie dywidend, za co – w pewnym sensie – zapłacili już wszyscy irlandzcy podatnicy w czasie kryzysu finansowego.
Co więcej – absurd ten się pogłębia, bo to właśnie wysokie raty kredytów hipotecznych oraz skandalicznie niskie oprocentowanie depozytów wygenerowały tegoroczne rekordy zysków. To oznacza, że banki zarobiły na kryzysie, który sami obywatele muszą znosić – i jeszcze za to nie zapłacą podatku.
Ministerstwo Finansów broni się i twierdzi, że możliwość odliczania strat z poprzednich lat to „standardowa praktyka w państwach OECD”. To wygodne hasło, tyle że w wielu krajach istnieją limity czasowe, po których „ulgi” wygasają. Irlandia jest jednym z niewielu państw, które pozwala przenosić straty w nieskończoność, bez względu na to, ile lat trwa dobra koniunktura i ile miliardów zysku trafia do akcjonariuszy.
A to przecież nie są zwykłe przedsiębiorstwa. To instytucje finansowe, które zostały uratowane pieniędzmi publicznymi i tylko dlatego w ogóle mogą dziś wypłacać dywidendy. Jedyną „nagrodą” dla społeczeństwa jest… brak pakietu osłonowego w tegorocznym budżecie, bo – jak tłumaczy rząd – „nie ma na to środków”. Brzmi to jak ponury żart: pieniądze są, tylko trafiają gdzie indziej.
Należy więc zadać pytanie, czy rząd nie chce nic z tym zrobić i tylko udaje, że nic nie może?
Najbardziej niepokojące nie jest jednak to, że banki wykorzystują luki w prawie. Każda korporacja będzie maksymalizowała zyski, jeśli pozwolą na to przepisy.
Prawdziwy problem polega na tym, że irlandzki rząd nie ma żadnej politycznej woli, aby te przepisy zmienić – mimo że kryzys kosztów utrzymania uderzył już w setki tysięcy rodzin, a dochody z CIT-u mogłyby stać się realną tarczą ochronną.
Rząd tłumaczy, że zmiana zasad przenoszenia strat mogłaby „podważyć atrakcyjność Irlandii dla inwestorów zagranicznych”. To argument, który można podnieść zawsze, i który prowadzi do jednego wniosku: zyski trzeba prywatyzować, a straty uspołeczniać.
Jeśli jednak największe banki w państwie traktuje się w ten sposób nawet po doświadczeniu kryzysu finansowego, to trudno oprzeć się wrażeniu, że mamy do czynienia nie z systemem gospodarczym, ale z układem sponsorskiego przywileju.
Można więc na koniec zapytać: Ile jeszcze lat AIB i Bank of Ireland będą rozliczały straty sprzed dekady, zanim zaczną w końcu płacić normalny podatek jak każdy inny podmiot w tym kraju? Na to pytanie rząd – jak dotąd – nie udzielił odpowiedzi.
Bogdan Feręc
Źr. Independent