Irlandia staje się komunistyczna. Jak władza dławi kandydatów niezależnych

Irlandzka scena polityczna znów pokazuje swoją prawdziwą twarz – pełną zakazów, instrukcji i partyjnych kordonów, które mają jeden cel: zachować fotel prezydencki w rękach tych samych ugrupowań, które od lat trzymają ster. Premier Simon Harris oficjalnie zakazał właśnie radnym Fine Gael udzielania jakiejkolwiek pomocy kandydatom niezależnym w uzyskaniu nominacji do wyborów prezydenckich. Nie można jednak uznać tego za taktykę polityczną – ponieważ to jawna próba zamknięcia drzwi przed wszystkimi, którzy nie mieszczą się w partyjnych ramach.
Na tej liście „niepożądanych” znajdują się nazwiska, które mogłyby wzbudzić realne emocje wśród wyborców: Bob Geldof, Maria Steen, Conor McGregor, Nick Delahunty czy Gareth Sheridan. Każdy z nich, choć z zupełnie innego świata, daje nadzieję na odświeżenie zastałego systemu, ale system – jak zawsze – nie chce być odświeżony. Żeby znaleźć się na liście kandydatów, trzeba uzyskać poparcie 20 członków Oireachtas z czterech rad. Teoretycznie demokratyczne, jednak w praktyce – prawie niemożliwe, gdy trzy największe partie dogadują się ponad podziałami, by odciąć niezależnych od politycznego tlenu. Fine Gael już zakazało, Sinn Féin nieoficjalnie przyjęło tę samą linię, a Fianna Fáil zapewne pójdzie w ich ślady.
Sekretarz generalny Fine Gael John Carroll wprost nakazał radnym, aby sprzeciwiali się każdej nominacji kandydata niezależnego. Żadnej swobody, żadnej możliwości poparcia człowieka, który nie jest „zatwierdzony” przez centralę partii. Co to oznacza? Że radny, który chciałby poprzeć Conora McGregora czy Marię Steen, musi złamać dyscyplinę partyjną, a to praktycznie oznacza polityczne samobójstwo.
To jest obraz polityki w pigułce: partie boją się, że kandydaci spoza ich układu mogą zyskać rozgłos i odebrać im władzę w Áras an Uachtaráin. Boją się, że niezależny prezydent – niepodlegający partyjnej dyscyplinie – mógłby stać się symbolem buntu wobec starego porządku. Jednak przede wszystkim boją się wyborców, którzy mogliby z entuzjazmem poprzeć kogoś, kto nie jest kolejnym produktem z partyjnego nadania.
W poprzednich wyborach 20 rad gotowych było nominować kandydatów niezależnych, co jest wyraźnym dowodem, że społeczeństwo domaga się alternatywy. Teraz jednak establishment postanowił zabezpieczyć się na wszelki wypadek. Proces nominacji kandydatów niezależnych startuje w przyszłym tygodniu, ale już dziś wiadomo, że będzie to bieg z przeszkodami, w którym główną przeszkodą nie jest brak poparcia obywateli, tylko partyjny beton blokujący dostęp do listy.
Władza tłumaczy swoje decyzje „długimi konsultacjami”, ale co tu konsultować? To po prostu akt politycznego strachu. Strachu przed utratą prezydenckiego fotela, który – w oczach Fine Gael, Fianna Fáil i Sinn Féin – nie jest własnością narodu, ale własnością partii.
Irlandczycy i wszyscy uprawnieni do głosowania w wyborach prezydenckich powinni więc głośno pytać: czy chcemy prezydenta wybieranego przez obywateli, czy raczej kolejnego „zatwierdzonego” przez komitet partii? Bo jeśli zgadzamy się na drugą opcję, to demokracja staje się tylko fasadą – pięknym szyldem na budynku, w którym decyzje zapadają w ciasnych gabinetach i w e-mailach rozsyłanych z centrali, a wówczas komunistyczne zaszłości zaczną wracać, tym razem do Irlandii, jak dawno niewidziany bumerang.
Bogdan Feręc
Źr. Independent
Fot. CC BY-SA 3.0 K.ristof