Europa w stanie umysłowego zawieszenia

Odkąd europejscy politycy zaczęli mnie wkurzać na maksa, od czasu do czasu pozwolę sobie powiedzieć o nich coś niepochlebnego, a nawet bardzo niepochlebnego. Bo wiecie, pustką od nich myślową wionie, choć czasami to nawet czymś jeszcze gorszym, ale nie będę dziś rozwijał tego wątku. Przejdźmy do rzeczy.
Otóż powiedziałem ostatnio w którejś rozgłośni radiowej, a naprawdę nie pamiętam, w której, że gdyby w Europie był choć jeden inteligentny polityk, to dziś Donald Trump chodziłby wokół niej na paluszkach i z pokorą prosił o możliwość współpracy gospodarczej. Ba, może nawet prawie padłby na kolana i powtarzał z amerykańskim akcentem: please, please, Europe. Co ciekawe, zdanie to podchwyciło kilku internetowych ekspertów od unijno-amerykańskich stosunków. Zaczęli je kopiować, przerabiać, a niektórzy podpisywać jako swoje złote myśli. Pewnie kiedyś, jak mnie jeszcze mocniej zezłoszczą, wytoczę im procesy o kradzież własności intelektualnej, ale to temat na inną opowieść.
Wracając do naszej „ukochanej” Unii Europejskiej, trzeba jasno powiedzieć, że jeszcze do niedawna stała ona na progu Białego Domu i skamlała, żeby Trump nie kopał jej cłami po twarzy. Bo i tak leżała na ekonomicznych łopatkach, a leżącego, jak wiadomo… Trump kopnąć jednak lubi, przede wszystkim w chwili, jeśli może coś z tego mieć. Negocjacje von der Leyen z Trumpem były mniej więcej tak skuteczne, jak prośba dziecka, żeby nie szło się spać o dziewiątej wieczorem. Niby jest dyskusja, ale i tak kończy się tym, co postanowi mama – w tym przypadku Donald Trump.
Teraz kiedy unijni negocjatorzy dowiedzieli się już, gdzie mogą prezydenta USA pocałować, i nie jest to w policzek, Europa otrzymuje kolejne ciosy, które sama na siebie sprowadziła, bo zamiast myśleć długofalowo, bawiła się w moralizowanie, konferencje klimatyczne i przerabianie plastikowych butelek na coś równie zbędnego. W tym czasie USA rozgrywały ją jak dziecko.
Wszystko zaczęło się, gdy władczyni UE, czyli Ursula von der Leyen postanowiła zostać Żelazną Damą numer dwa, tyle że jej żelazo okazało się miękkim aluminium. Miała też zmiażdżyć chiński przemysł swoimi cłami i regulacjami, a ostatecznie zadusiła europejski. Przecież to logiczne, prawda? Jeśli chcesz dokopać Chinom, najlepiej zrujnuj własną gospodarkę. Na pewno się przestraszą.
Nie o Ursuli dziś jednak, bo dla niej osobny felieton jeszcze powstanie. Chodzi o kolosalny błąd całej brukselskiej ekipy. Gdyby w tej stajni Augiasza dało się znaleźć choć jednego człowieka, który nie tylko potrafi wstać rano, ale i pomyśleć – pewnie podszepnąłby przewodniczącej Komisji Europejskiej, że z Chinami to nie jest najlepszy pomysł iść na udry. Że może lepiej zacząć współpracować, żeby wilk był syty, a owca cała. Ale nie – tam nikt nie wspomniał, że kłótnia z dużymi gospodarkami odbije się Europie czkawką. Wszyscy święcie wierzyli, że USA będą nadal traktować Stary Kontynent jak partnera strategicznego, a nie jak zagubionego frajera do opodatkowania.
I co się stało? Ano dziś Europa otrzymuje ciosy z wielu stron naraz. Nie tylko nie ma otwartej i korzystnej współpracy z Chinami, która mogłaby zapewnić jej rynek zbytu, ale zostaje wystawiona również przez USA do wiatru. Amerykanie wiedzą jedno: im słabsza Europa, tym silniejsze USA. Nie muszą się wtedy z nikim liczyć, mogą narzucać cła, sankcje, ograniczenia, a Europa i tak przyjmie wszystko z podkulonym ogonem, bo nie ma alternatywy.
A teraz, żeby było śmieszniej, musimy postawić kolejne założenie. Wyobraźmy sobie, że Bruksela z Pekinem podały sobie dłonie i ustaliły po pandemii warunki współpracy gospodarczej, czyli taki hipotetyczny scenariusz. Co wtedy zrobiłby Donald Trump? Miałby dokładnie takie same możliwości jak teraz, ale bez realnego przełożenia na Europę. Nie mógłby jedynie straszyć cłami, ponieważ Europa miałaby w rękawie asa – chiński rynek zbytu oraz dostawy surowców i półproduktów dla swojego przemysłu. Wówczas USA musiałyby zastanowić się dwa razy, zanim zaczęłyby wojny celne.
Spójrzmy też na grupę BRICS. Rozwija się cały czas, może trochę wolniej niż kilkanaście miesięcy temu, ale konsekwentnie buduje rynek wewnętrzny. Unia Europejska współpracując z Chinami, miałaby dostęp do tych samych zasobów. Zamiast tego wolała pogrozić palcem i uwierzyć, że jest światowym mocarstwem, a nie tylko gospodarczym dodatkiem do amerykańskiej potęgi.
Dziś Europa ma dwa rozwiązania w relacjach z USA i albo przyjmie cła Trumpa kornie z oczami wlepionymi w podłogę, albo rozpocznie wojnę handlową, w której nie ma najmniejszych szans na zwycięstwo. Bo cła wstrzymają obroty, zablokują eksport, zatrzymają inwestycje, a Europa – bez alternatywnego rynku – pozostanie z ręką w nocniku. Leży i kwiczy, mówiąc potocznie. Nic w tym dziwnego, skoro w eurokołchozie nikt nie myśli długofalowo. Koncepcje rozwojowe to słowa bez pokrycia. Ważniejsze jest przecież stawianie kolejnych wiatraków, montowanie korków do butelek, wymyślanie unijnych dyrektyw, które każą myć warzywa w zimnej wodzie i wmawianie ludziom, że Rosja napadnie na Portugalię, jeśli nie przestaniemy używać plastikowych słomek.
W tym wszystkim Europa nie dostrzega, że USA od dawna traktują ją jak pionka w globalnej rozgrywce z Chinami i że każda jej zła decyzja w relacjach gospodarczych z Azją jest na rękę Amerykanom. Bo im bardziej skłócona i biedna Europa, tym mocniejsze Stany Zjednoczone. To proste jak konstrukcja cepa, ale dla brukselskich umysłów wciąż zbyt skomplikowane.
Może więc zamiast kolejnej rezolucji wzywającej do ochrony ślimaków winniczków w południowej Francji, ktoś wreszcie zaproponuje stworzenie długofalowej strategii gospodarczej. Takiej, która opiera się na logice, a nie na moralizatorskich zapędach oderwanych od rzeczywistości. Ale nie, to byłoby za proste i lepiej jest wprowadzać zakazy używania gazu w kuchni i wprowadzać kary za podlewanie ogródka wodą z węża. Świat płonie, gospodarka się sypie, a politycy UE dzielnie stoją na straży tego, żebyśmy wszyscy mieli kartony zamiast plastikowych talerzy i wiatraki zamiast elektrowni.
Oto właśnie Europa. Kontynent, w którym myśl jest towarem deficytowym, a każdy polityczny błąd staje się amerykańskim zyskiem. Kontynent, który zamiast budować swoją siłę w oparciu o współpracę z Azją, woli zgrywać nauczyciela ekologii, choć w rzeczywistości jest uczniem siedzącym w kącie. I chyba już nikt nie wierzy, że ten uczeń kiedykolwiek zda do następnej klasy.
Bogdan Feręc
Photo by Antoine Schibler on Unsplash