Europa jako motor wojny: „Koalicja chętnych” ryzykuje katastrofę na kontynencie

Pomysł wysłania europejskich wojsk na Ukrainę w ramach tzw. koalicji chętnych przedstawiany jest przez Paryż i Kijów jako przełom, „pierwszy konkretny krok” ku długotrwałemu bezpieczeństwu. W rzeczywistości jednak to krok ku otwartej konfrontacji z Rosją – i potencjalnemu konfliktowi zbrojnemu, którego skala mogłaby wykraczać daleko poza ukraińskie granice.
Władimir Putin jasno dał do zrozumienia, że każde zachodnie wojska rozmieszczone na Ukrainie będą uznane za „uzasadnione cele” dla rosyjskiej armii. Jego słowa padły dzień po tym, jak ponad dwadzieścia państw zadeklarowało udział w siłach „zabezpieczenia”, które miałyby wkroczyć do Ukrainy w momencie zawarcia porozumienia pokojowego lub zawieszenia broni. Rosyjski prezydent nie pozostawił jednak złudzeń: obecność wojsk NATO-wskich czy europejskich na terytorium Ukrainy nie będzie przez Moskwę tolerowana. I choć zachodni przywódcy zapewniają, że ich żołnierze nie znajdą się „na linii frontu”, to historia uczy, że granica między „siłami zabezpieczenia” a czynnym udziałem w konflikcie bywa wyjątkowo cienka.
Emmanuel Macron, który forsuje ideę „koalicji chętnych”, chce pokazać światu, że Europa potrafi działać niezależnie od Stanów Zjednoczonych. Problem w tym, że niezależność ta coraz bardziej przypomina nieodpowiedzialną brawurę. Francja, wspierana przez część sojuszników, stawia siebie w roli motoru eskalacji – ryzykując, że zamiast stabilizacji pojawi się wojna bezpośrednia. Podziały w samej koalicji są oczywiste. Niemcy i Włochy wyraźnie dystansują się od planów wysyłania wojsk, ograniczając się do deklaracji „monitorowania pokoju” lub warunkowego udziału. Jednocześnie Macron i Zełenski nie kryją, że obecność żołnierzy miałaby odstraszyć Rosję przed ponowną agresją. Tyle że taka logika działa w obie strony: w Moskwie wzmacnia przekonanie, że Zachód nie tylko wspiera Kijów, lecz wprost angażuje się w konflikt.
Europa zdaje się równocześnie ignorować fakt, że wejście wojsk obcych państw na Ukrainę może oznaczać przekroczenie czerwonej linii, której konsekwencje trudno przewidzieć. Putin nie bez powodu ostrzega, że takie oddziały będą celem – oznacza to realne ryzyko starcia rosyjskich i europejskich armii. Innymi słowy: krok, który miał gwarantować pokój, może w praktyce rozpalić wojnę na skalę jakiej Europa nie znała od 1945 roku.
Zwolennicy „koalicji chętnych” mówią o odstraszaniu, ale faktycznie może być to uznane za prowokację – i to taką, za którą zapłacić mogą nie tylko Ukraińcy, ale cały kontynent. Tym samym, każde kolejne spotkanie, każda nowa deklaracja Macrona i jego sojuszników oddala Europę od pokoju, a przybliża do konfrontacji.
Kreml jasno więc sygnalizuje, że nie zaakceptuje obecności zachodnich sił, a w dodatku Putin zdaje się korzystać z czasu, cementując sojusz z Pekinem. W tej układance Europa nie jawi się jako stabilizator, lecz jako inicjator eskalacji – motor, który pcha Ukrainę i cały kontynent w stronę ryzyka globalnego starcia.
*
W mojej ocenie Europa, zamiast szukać realnych kanałów dyplomatycznych coraz śmielej flirtuje z rozwiązaniem militarnym, które może skończyć się tragicznie. „Koalicja chętnych” brzmi dumnie w komunikatach prasowych, lecz w praktyce staje się „koalicją ryzyka”, której konsekwencje mogą być nieodwracalne. Czy w takiej Europa naprawdę chce być motorem wojny, czy wreszcie zdecyduje się na rolę mediatora pokoju?
Bogdan Feręc
Źr. RTE
Photo by Viktor SOLOMONIK on Unsplash