Głos za pieniądze albo raczej głos, bo pieniądze już daliśmy

Nazywa się to „prawem wyborczym”, ale w praktyce coraz częściej przypomina przywilej nadawany uznaniowo niczym kartę stałego klienta w supermarkecie. Bo wyobraź sobie, że od pięciu, dziesięciu, dwudziestu lat mieszkasz w jakimś kraju, pracujesz, płacisz podatki, finansujesz szkoły, drogi, programy socjalne, pensje polityków i marmurowe lobby w ministerstwach, ale gdy przychodzi moment wrzucenia kartki do urny, system mówi ci: „Dziękujemy za udział w finansowaniu państwa. Jednak głosować może tylko pełnowartościowy obywatel, a Ty jesteś jedynie pełnoprawnym płatnikiem”.

Nie znam chyba elegantszego sposobu na legalne wyciąganie pieniędzy z naszych kieszeni i to bez konieczności wysłuchania opinii darczyńcy.

Skoro płacisz, to znaczy, że jesteś częścią systemu, bo przecież państwo nie pyta cię o paszport, kiedy ściąga zaliczkę podatku od pensji. Urząd Skarbowy nie robi ankiety tożsamościowej, zanim policzy ci VAT. Tak samo jest też, kiedy idziesz do sklepu i płacisz 23% podatku w cenie czekolady, nikt nie mówi: „Przepraszam, ale z uwagi na brak obywatelstwa obowiązuje pana tylko połowa batona”. Nie. Płacisz cały.

Czyli co? Do płacenia podatków i innych danin, nawet jak prowadzisz firmę, nie trzeba obywatelstwa, ale do współdecydowania już tak? To jakby zaprosić gościa na kolację, kazać mu zapłacić rachunek, a potem zabronić mu usiąść przy stole. Zasada jest zupełnie taka sama, więc właściwie osoba, która nas zaprasza, chce decydować o części naszego życia.

Politycy uwielbiają hasła o „społecznej odpowiedzialności”, „integrowaniu migrantów” i „wspólnym budowaniu przyszłości”. Brzmi pięknie, dopóki nie zapytasz: – Dobrze, a jaki mam wpływ na te wasze, czasami nietrafiające w mój gust i potrzeby decyzje? Wtedy pojawia się długa lista wymówek, regulacji, komisji ds. komisji oraz westchnienie: „To skomplikowane”. Nie, to nie jest skomplikowane. To jest wygodne, głównie dla tych, którzy już głos mają i boją się, że ktoś „nowy” mógłby go użyć.

W demokracji podobno liczy się głos ludu, tylko nikt nie doprecyzował, czy chodzi o lud płacący podatki, czy lud z odpowiednimi papierami. A jeśli ktoś od dekady wypełnia i płaci PIT, CIT, VAT, PRSI oraz inne magiczne skróty państwowej księgowości, to czym się właściwie różni od „prawdziwego” obywatela? Kolorem dokumentu, pieczątką czy może akcentem? Zdaniem niektórych – wszystkim, a zdaniem zdrowego rozsądku – niczym istotnym. Żaden rząd nie powinien mieć prawa wydawać pieniędzy ludzi, których formalnie uważa za politycznie niemych, bo głos to nie nagroda za patriotyczny rodowód. To mechanizm kontroli wydatków. Jeśli ktoś dorzuca się do rachunku, to powinien mieć prawo zapytać kelnera, dlaczego za wodę płacimy jak za szampana, a drogi wyglądają jak szlak dla czołgów.

Gdyby prawo wyborcze przeliczać zgodnie z podatkową logiką, zamiast obywatelstwa, mielibyśmy mniej politycznego folkloru, a więcej odpowiedzialności. Bo przecież, ten, który dokładniej patrzy władzy na ręce – to ten, który tej władzy płaci.

Wyobraźmy sobie prostą poprawkę w Konstytucji większości, o ile nie wszystkich krajów: „Prawo głosu przysługuje każdemu obywatelowi i rezydentowi, który płaci podatki”. Koniec, kropka. Nikt nie trzęsie się o utratę tożsamości narodowej, bo to nie debata o granicach kultury, tylko o podstawowej sprawiedliwości polityczno-fiskalnej.

Można nie mieć paszportu kraju, w którym się żyje, ale jeśli przez lata współfinansujesz państwo, to jesteś jego współuczestnikiem, a nie klientem bez prawa do reklamacji.

Podsumujmy: skoro państwo traktuje cię jak obywatela, gdy trzeba pobrać podatek, to nie może traktować cię jak turystę, gdy rozdaje karty do głosowania. Współudział w kosztach powinien oznaczać współudział w decyzjach. W przeciwnym razie demokracja zaczyna przypominać abonament telewizyjny, który płacisz co miesiąc, ale pilota trzyma ktoś całkiem inny.

Natomiast demokracja, którą tak często wspierają się politycy, choć dla nich to tylko słowo, więc ta na abonament to nie demokracja, bo to kabaret finansowany z Twojej, mojej… z naszych kieszeni.

Na koniec, bo skoro mamy tak prężnie działające organizacje polonijne w Irlandii, część nawet zbliżyła się w ostatnich latach do kręgów władzy, choć myślę, że bardziej po to, aby „wyłudzać” pieniądze na swoją niepotrzebną działalność, może zaczną myśleć, aby wpływać właśnie na rządzących. Żeby każdy podatnik miał prawo wyborcze.

A Irlandia, jak lubi się nazywać, no, może bardziej lubią robić to politycy, jest w ich ustach krajem postępowym, czyli niech mi ten postęp pokażą, choć raczej sobie nie życzą, żeby prawie 100 000 Polaków na Zielonej Wyspie, stanęło przed wyborczą urną i zamieszało w kotle Dáil Éireann, a co za tym idzie, miało wpływ czy Micheál Martin ma być premierem, a Catherine Connolly prezydentem.

Podatnik bez czynnego prawa wyborczego – Bogdan Feręc

Photo by Red Dot on Unsplash

© WSZYSTKIE MATERIAŁY NA STRONIE WYDAWCY „POLSKA-IE” CHRONIONE SĄ PRAWEM AUTORSKIM.
ZNAJDŹ NAS:
Cicha wieś, głośn
Prezes Związku Ukra
"Polska-IE najbardziej politycznie-społeczno-gospodarczy portal informacyjny w Irlandii
Privacy Overview

Ta strona korzysta z ciasteczek, aby zapewnić Ci najlepszą możliwą obsługę. Informacje o ciasteczkach są przechowywane w przeglądarce i wykonują funkcje takie jak rozpoznawanie Cię po powrocie na naszą stronę internetową i pomaganie naszemu zespołowi w zrozumieniu, które sekcje witryny są dla Ciebie najbardziej interesujące i przydatne.

"Polska-IE najbardziej politycznie-społeczno-gospodarczy portal informacyjny w Irlandii
Privacy Overview

Ta strona korzysta z ciasteczek, aby zapewnić Ci najlepszą możliwą obsługę. Informacje o ciasteczkach są przechowywane w przeglądarce i wykonują funkcje takie jak rozpoznawanie Cię po powrocie na naszą stronę internetową i pomaganie naszemu zespołowi w zrozumieniu, które sekcje witryny są dla Ciebie najbardziej interesujące i przydatne.