Jesień, czyli irlandzki sport narodowy: narzekanie na pogodę

Jesień w Irlandii nie przychodzi – ona się wkrada. Nie ma tu uroczystego wejścia ze złotymi liśćmi i słońcem chowającym się za horyzontem, jak w polskich szkolnych czytankach. Nie ma krzątaniny w sadzie, zapachu pieczonych ziemniaków i ciepłych swetrów, które wyciąga się z szafy z uśmiechem, bo „teraz to dopiero będzie przytulnie”. Irlandzka jesień nie zna pojęcia „hygge” (przytulność, uczucie zadowolenia), bo i skąd miałaby je znać, skoro tu nawet latem koce są tu w użyciu.

Zamiast powolnego przejścia od ciepłych sierpniowych wieczorów do rześkich wrześniowych poranków mamy brutalny cios w twarz: ciemność, deszcz i wiatr, który potrafi zwiać ze ścieżki rowerzystę razem z jego jednośladem. Właściwie to można odnieść wrażenie, że lato w Irlandii jest tylko nieudaną próbą jesieni, a prawdziwa jesień – ta oficjalna – to już tylko pełne rozwinięcie scenariusza.

Irlandczycy, owszem, żartują z tego, ale żart jest dla nich czymś w rodzaju tarczy przed depresją, bo przecież gdy słońce zachodzi w październiku o siedemnastej, a w listopadzie już przed szesnastą, trudno utrzymywać dobry humor. Wyobraźmy sobie… ktoś kończy pracę, wychodzi z biura, a na zewnątrz jest jak w filmie noir: półmrok, mżawka i latarnia oświetlająca pustą ulicę. To nie jest romantyzm, to jest irlandzka jesień, która zamiast być tłem do spacerów, staje się wymówką, żeby od razu zaszyć się w pubie albo na swojej kanapie. I nie ma co się dziwić, że Guinness tak dobrze smakuje, bo jest wytłumaczeniem, że ten mrok i wilgoć to nie katastrofa klimatyczna, tylko naturalne tło do kolejnego kieliszka wina.

Wielką zagadką dla nowo przybyłych jest zawsze to, że w Irlandii „ciemno” zaczyna się znacznie wcześniej, niż człowiek się tego spodziewa. Jeszcze pod koniec września można złapać trochę słońca, a przynajmniej jego bladego kuzyna zza chmur, ale październik to już wstęp do północnej nocy polarnej. Nie, oczywiście nie dosłownie, ale wrażenie jest takie, że dzień trwa tylko przez chwilę, a noc całą wieczność. Najbardziej uderzające jest to, że wszystko wokół wchodzi w tryb swoistej hibernacji: ludzie szybciej wracają do domów, psy szybciej ciągną smycze w stronę ciepłego legowiska i nawet ptaki jakby miały tego wszystkiego dość. Tylko mewy nie ustają we wrzaskach, jakby chciały podkreślić, że mrok im niestraszny. Może dlatego, że i tak wyglądają jak z horroru.

Jesień w Irlandii to też czas, kiedy różne kalendarze zaczynają prowadzić wojnę z naszą psychiką, a tylko dlatego, że meteorologiczny mówi jedno, tradycyjny celtycki drugie, a praktyka dnia codziennego jeszcze coś innego. Dla meteorologów jesień zaczyna się 1 września, dla Celtów – w okolicach Lughnasadh i Samhain, a dla zwykłych mieszkańców – w momencie, kiedy pierwszy raz trzeba włączyć ogrzewanie, bo w domu robi się jak w lodówce. I to ogrzewanie nie byle jakie, tylko włączane na krótko, bo przecież rachunki za prąd i gaz w Irlandii potrafią zmrozić mocniej niż listopadowy wiatr. Dlatego w wielu mieszkaniach jesień to także sztuka kompromisu: czy dogrzać dom i zbankrutować, czy zawinąć się w trzy koce i udawać, że jest przytulnie?

Ale nie byłaby to Irlandia, gdyby nie pewien element narodowego sportu – narzekanie, ale trochę inne niż w Polsce, bo na wyspie to narzekanie z humorem. Na jesień można narzekać w nieskończoność: że pada, że zimno, że ciemno, że wilgoć wchodzi w kości, że ubrania schną trzy dni, a i tak śmierdzą stęchlizną. Że trzeba chodzić w kaloszach nawet do sklepu za rogiem, że parasol to żart, bo i tak wywinie się na drugą stronę przy pierwszym podmuchu wiatru, a jednak to narzekanie staje się jakimś dziwnym rytuałem społecznym, bo narzeka każdy, a potem uśmiecha się i dodaje: „Sure, that’s Ireland for you”. Tak, to Irlandia – kraj, w którym narzekanie jest jak Guinness: czarne, ciężkie i nieodłączny element krajobrazu.

Nie można jednak pominąć pewnego paradoksu. Im bardziej pogoda robi się ponura, tym bardziej Irlandczycy – i wieloletni rezydenci tego kraju – zaczynają doceniać drobiazgi. Promień słońca, który w październiku pada na szybę samochodu, a potrafi wtedy być wydarzeniem dnia. Spacer bez deszczu staje się powodem do świętowania i kiedy zdarzy się taki dzień, że niebo jest naprawdę niebieskie, a nie szarobure – ludzie wychodzą na ulice jak na darmowy koncert. I wtedy człowiek uświadamia sobie, że właśnie ta jesienna ciemność czyni te momenty tak niezwykle cennymi. Może właśnie dlatego Irlandia produkuje tylu poetów, bo tylko w kraju, gdzie pogoda przez większość roku każe ci się zamykać w sobie, każde światło staje się inspiracją do metafor.

Oczywiście dla emigrantów z Polski czy innej Europy Środkowej irlandzka jesień to często powód do rozpaczy. Bo gdzie te piękne, kolorowe liście? Gdzie złota jesień, gdzie kasztany zbierane do kieszeni? Tu liście spadają, owszem – mokre, zgniłe i przyklejone do asfaltu, jakby ktoś rozlał farbę i zapomniał posprzątać. Kolorów nie ma, jest brąz. Zamiast „polskiej złotej jesieni” mamy „irlandzkiej burej jesieni przeciąg”. To doświadczenie, które trzeba przeżyć, żeby zrozumieć, dlaczego Irlandczycy mają takie poczucie humoru – inaczej po prostu by zwariowali.

Na domiar wszystkiego irlandzka jesień ma jeszcze jeden wymiar: to sezon, w którym politycy zaczynają mówić o budżecie, a ten w Irlandii to temat na osobny felieton – zawsze jest za mały, zawsze obiecuje więcej, niż daje i zawsze też można go usprawiedliwić pogodą. Bo przecież jak tu oczekiwać innowacyjnych reform, kiedy i tak większość społeczeństwa zajęta jest walką z deszczem i rachunkami za ogrzewanie? To właśnie w jesiennej aurze najlepiej rozkwita polityczna mgła: niewyraźne zapowiedzi, półsłówka, tłumaczenia, że „to trudne czasy”. Gdyby polityka miała porę roku, chyba przez cały rok byłaby irlandzką jesienią.

Czy jest w tym wszystkim jakaś nadzieja? Owszem. Po pierwsze, jesień w Irlandii nie trwa wiecznie – trwa tylko tyle, ile trwa cały rok, z niewielkimi przerwami na wiosnę i lato. Po drugie, ta ciemność i smutek mają też pewną zaletę: uczą pokory wobec natury. W kraju, gdzie każdy dzień jest pogodową loterią, człowiek naprawdę przestaje wierzyć, że to on rządzi światem. Po trzecie – jesień to czas, kiedy integracja społeczna nabiera tempa: ludzie częściej spotykają się w pubach, w domach, w centrach handlowych. Bo przecież trzeba jakoś uciec przed mrokiem, a w Irlandii najlepszym sposobem na ucieczkę jest wspólne śmianie się z tego, że uciec się nie da.

Na końcu pozostaje jak zwykle pytanie: czy ta ciemność, zimno i smutek naprawdę są takie złe? Może nie. Może właśnie dzięki nim Irlandia jest tym, czym jest – krajem, gdzie każda rozmowa zaczyna się od pogody, a każdy felieton o jesieni kończy się konstatacją, że i tak da się to przeżyć. Jesień tutaj jest jak test wytrzymałości psychicznej: jeśli przetrwasz listopad, to już nic cię nie złamie. A jeśli nie przetrwasz – cóż, zawsze możesz kupić lampę antydepresyjną i dwa koce.

Bogdan Feręc

Photo by PaaZ PG on Unsplash

© WSZYSTKIE MATERIAŁY NA STRONIE WYDAWCY „POLSKA-IE” CHRONIONE SĄ PRAWEM AUTORSKIM.
ZNAJDŹ NAS:
Menu za zasłoną ce
"Polska-IE najbardziej politycznie-społeczno-gospodarczy portal informacyjny w Irlandii
Privacy Overview

Ta strona korzysta z ciasteczek, aby zapewnić Ci najlepszą możliwą obsługę. Informacje o ciasteczkach są przechowywane w przeglądarce i wykonują funkcje takie jak rozpoznawanie Cię po powrocie na naszą stronę internetową i pomaganie naszemu zespołowi w zrozumieniu, które sekcje witryny są dla Ciebie najbardziej interesujące i przydatne.

"Polska-IE najbardziej politycznie-społeczno-gospodarczy portal informacyjny w Irlandii
Privacy Overview

Ta strona korzysta z ciasteczek, aby zapewnić Ci najlepszą możliwą obsługę. Informacje o ciasteczkach są przechowywane w przeglądarce i wykonują funkcje takie jak rozpoznawanie Cię po powrocie na naszą stronę internetową i pomaganie naszemu zespołowi w zrozumieniu, które sekcje witryny są dla Ciebie najbardziej interesujące i przydatne.