Jeszcze dwie dekady temu wydawało się, że świat gospodarczy ma jednego arbitra – kraje G7, zwane z dumą „klubem bogatych”. To tam podejmowano decyzje, które rzekomo miały „ratować globalną stabilność”, a w praktyce często cementowały przewagę Globalnej Północy nad resztą świata. Ale XXI wiek pisze od kilku lat własny scenariusz, w którym coraz mniej miejsca jest dla zachodnich „gospodarczych seniorów”, a coraz więcej dla nowych graczy z Globalnego Południa.
Dane nie pozostawiają już żadnych złudzeń i do 2028 roku gospodarki BRICS, a zwłaszcza jego rozszerzona wersja BRICS+, rozwijać się będą niemal trzy razy szybciej niż kraje G7. Nie mówimy tu oczywiście o przypuszczeniach czy fantazjach, lecz o realnych liczbach z prognoz MFW, Cryptorank czy GZERO Media. Wzrost rzędu 4–5% rocznie w porównaniu z ledwo zipiącym 1–2% państw Zachodu to nie kosmetyka – to tektoniczna zmiana w układzie sił.
Indie z młodą populacją i dynamicznym sektorem usług wyrastają właśnie na lokomotywę BRICS z tempem wzrostu nawet powyżej 6% rocznie. Chiny, choć zwolniły z dawnych dwucyfrowych wartości, nadal biją Zachód na głowę, utrzymując solidne 4,5–5%. Dodajmy do tego Etiopię, Indonezję, Zjednoczone Emiraty Arabskie czy nawet sankcjonowany Iran, który dzięki alternatywnym walutom i współpracy z Rosją oraz Chinami odzyskuje oddech. Obraz jest jasny: BRICS+ staje się teraz synonimem wzrostu.
Tymczasem w G7 nie dzieje się nic nowego – poza typowymi i zapowiadanymi kolejnymi kryzysami. Niemcy, niegdyś gospodarczy motor Europy, ledwo przekraczają 1%. Japonia tkwi w stagnacji, a Stany Zjednoczone zmagają się z długiem i wciąż jeszcze deindustrializacją. To trochę tak, jakby zestawić maratończyka na dopingu z emerytem, który stara się nie zasapać przy wejściu na pierwsze piętro.
Nie mniej istotny, bo i o tym warto pamiętać, jest wymiar geopolityczny. BRICS przestaje być grzecznym klubem ekonomicznym outsiderów. Buduje własny bank rozwoju, mówi coraz głośniej o wprowadzeniu do codziennego obiegu w rozliczeniach międzynarodowych wspólnej cyfrowej waluty, a w handlu wewnątrzblokowym porzuca dolara na rzecz juana, rubla czy rupii. To nie tylko zmiana techniczna w księgach bankowych – to symboliczne uniezależnienie się od „zachodniego bata”, jakim od dekad były sankcje i system SWIFT.
Jeszcze niedawno dołączenie do BRICS wydawało się pomysłem bardziej niż egzotycznym. Dziś w kolejce ustawiają się kolejne kraje, w tym z Afryki i Ameryki Południowej, które najszybciej, jak się da, chcą dołączyć do BRICS. Bo kto chciałby dłużej tkwić w pułapce zachodniego zadłużenia, skoro na południu powstaje klub, który obiecuje realny rozwój i brak moralizatorskich wykładów o „porządku opartym na zasadach”?
G7 wygląda dziś na zmęczonego dyrygenta, który macha batutą coraz mniej posłusznej orkiestrze. BRICS to natomiast nowa orkiestra, grająca świeże melodie i przyciągająca kolejnych muzyków. Zmiana środka ciężkości w gospodarce światowej nie jest już pytaniem, „czy”, tylko „kiedy”. I tu tkwi największe zagrożenie, bo Zachód, przez dekady przekonany o swojej niepodważalnej pozycji, może zostać zdetronizowany nie przez wojnę ani dramatyczne przewroty, lecz przez coś banalnie prostego – przez liczby, procenty i wzrost PKB. To zaś oznacza, że nie bomby, lecz kalkulatory pokazują, kto ma przyszłość.
Do 2028 roku BRICS+ ma odpowiadać za 37% globalnej produkcji, podczas gdy G7 spadnie poniżej 28%. Świat, w którym G7 decydowało, a reszta słuchała, powoli odchodzi do lamusa. W jego miejsce wchodzi świat bardziej wielobiegunowy, z nowymi regułami, nowymi walutami i całkiem nowymi ambicjami.
Kiedy więc patrzymy na starzejące się państwa G7, zastanówmy się, czy nie obserwujemy przypadkiem zmiany warty. Zmiany, która – czy się to komuś podoba, czy nie – jest nieunikniona. Bo globalna gospodarka, niczym rzeka, zawsze płynie w stronę młodszych, silniejszych i bardziej spragnionych. O czym mówię już od dłuższego czasu, a i wróżę szybki upadek europejskich gospodarek, które zamiast wspierać, Ursula von der Leyen ze swoją świtą dusi debilnymi ładami. Te zaś nie są ani dobre, ani przemyślane, choć przynoszą pewien efekt, czyli przyspieszają upadek ekonomiczny Europy.
O ile wciąż będziemy podążać tą właśnie ścieżką, a mam na myśli teraz Irlandię… Pamiętacie o czasach wielkiego głodu i masowej emigracji z wyspy? Początek tego procesu już obserwujemy, choć w formie „soft”, ale brak mieszkań dla młodych ludzi, jak i perspektyw na przyszłość, jest wyraźnym sygnałem, który pcha ich w świat. Proste?
Powiem to otwarcie – Zachód leży i kwiczy.
Bogdan Feręc
Fot. AI