Witajcie ponownie w moim skromnym zakątku internetu, gdzie wiatr wieje nie tylko od Atlantyku, ale i od doniesień gospodarczych, które przyprawiają o dreszcze. Pamiętacie moją ostatnią refleksję o zielonym eksodusie? Wygląda na to, że ten niewidzialny strumień kapitału i fabryk w kierunku Azji nabiera siły huraganu.
Nie jest to, jak się obecnie wydaje kaprys znudzonych prezesów, którzy zapragnęli egzotycznych wakacji na koszt firmy i swoich klientów, bo to raczej desperacka próba ucieczki przed widmem ekonomicznego armagedonu, którego zwiastunem są wysokie ceny energii i niepewne dostawy prądu, a batutę dzierży, a jakże, Unia Europejska, jej ukochany Zielony Ład, a także zbliżający się Niebieski – nie mylić z Niemieckim. W tym drugim przypadku byłby to „ordnung”, który „muss sein”.
Wyobraźcie sobie taką sytuację: siedzicie w swojej, dajmy na to fabryce produkującej te urocze, ręcznie malowane krasnale ogrodowe, które tak chętnie kupują turyści albo jakieś pralki lub samochody, a tu nagle…
Nagle dowiadujecie się, że miesięczny rachunek za prąd koncern zapłaci tyle, ile wynoszą 20-letnie zarobki najgłówniejszego prezesa. Na domiar złego, co drugi dzień linia produkcyjna staje, bo wiatr nie wieje, a słońce zaszło. No powiedzcie sami, czy w takiej atmosferze da się z optymizmem patrzeć w przyszłość? Czy da się konkurować z fabryką w Wietnamie, gdzie prąd jest tańszy od wody, bo powstaje z węgla, a jego dostawy tak stabilne jak emerytura brytyjskiego króla?
I tu dochodzimy do sedna zielonej gorączki. Idea jest szczytna i mówię to z pełnym przekonaniem, choć zawsze z pewnymi zastrzeżeniami. Kto nie chciałby przecież oddychać czystym powietrzem i pić krystalicznej wody? Najwięcej problemów wg mnie sprawia sposób, w jaki to wdrażają, a przypomina to trochę wjeżdżanie na Mount Everest rowerem bez przerzutek. Pięknie, ambitnie, ale z góry skazane na bolesną porażkę. Koszty transformacji energetycznej spadają więc na barki zwykłych ludzi i przedsiębiorstw, które już teraz ledwo zipią pod ciężarem kosztów produkcji, inflacji oraz globalnej konkurencji. Niepewność dostaw prądu pozyskiwanego z energii odnawialnej, nazywanej z jakiegoś niezrozumiałego powodu „zieloną”, która kapryśna jest niczym nastolatek w okresie dojrzewania, tylko dolewa oliwy do ognia.
Spójrzmy więc prawdzie w oczy. Azja wcale nie musi być rajem utkanym z ekologicznych rozwiązań, ale ma coś, czego Europa w tej chwili desperacko potrzebuje: przewidywalność. Tam inwestor wie, na czym stoi. Wie, ile zapłaci za energię i może planować produkcję z większą dozą pewności niż my, Europejczycy, którzy z niecierpliwością wypatrujemy słońca lub wiatru, niczym starożytni Rzymianie wróżący z lotu ptaków.
Ocena Zielonego Ładu z tej perspektywy, głównie ekonomicznej, jest niestety coraz bardziej ponura. Zamiast stymulować innowacje i tworzyć nowe miejsca pracy, nawet te zielone, choć w sposób przemyślany i prorozwojowy, ryzykujemy masową dezindustrializacją. Ryzykujemy tym, że europejskie produkty staną się towarem luksusowym, na który stać będzie tylko nielicznych. A reszta? Reszta będzie podziwiać te ekologiczne ideały zza okien agencji pracy, zastanawiając się, czy wystarczy im na rachunki?
Dlatego apeluję o zdrowy rozsądek… A właściwie nie, bo bardziej o pogonienie tej hordy nieudaczników nazywanych dla zamaskowania ich indolencji politykami i o znalezienie złotego środka między ambitnymi celami klimatycznymi a realiami gospodarczymi. Bo inaczej ten zielony wiatr, który miał nas popchnąć ku lepszej przyszłości, zamieni się w huragan, który zmiecie z powierzchni ziemi europejską konkurencyjność. Wtedy, jedyne co nam pozostanie, to sadzić marchewki na balkonie, jeżeli Bruksela tego nie zabroni i wspominać czasy, kiedy „Made in EU” cokolwiek znaczyło i oby te wspomnienia nie były zbyt gorzkie.
Mówiąc już teraz całkiem poważnie, coraz częściej słychach w Europie głosy płynące z biur szefów koncernów, nawet tych niemieckich, że mogą wkrótce podejmować decyzje o przeprowadzce do państw azjatyckich, a tam macki europejskiego „zielonego prądu” ich nie sięgną, więc i koszty produkcji spadną kolosalnie.
Ściskam Was mocno z tego zielonego, ale coraz bardziej niepewnego energetycznie i produkcyjnie Galway, gdyż i tu przynajmniej dwa koncerny zaczęły rozważać możliwość przeniesienia produkcji na rynki Azji i Pacyfiku.
Bogdan Feręc
Photo by Moritz Lange on Unsplash