Okiem ateisty patrzę na świat bez potrzeby wzywania sił wyższych czy przepowiadania apokalipsy, ale z rosnącym zdumieniem obserwuję, jak ludzie sami organizują ją sobie w odcinkach, bez czołgów, za to z jadem, klawiaturą i pogardą na czubku języka. Radykalizmy jeszcze nigdy nie miały się tak dobrze, a ich amatorzy poruszają się po przestrzeni publicznej z gracją słonia w składzie porcelany i z entuzjazmem kaznodziejów mylących mikrofon z maczugą. Każdy następny rok nie przynosi refleksji, tylko nowe pokłady złośliwości, ostrzejszy język i jeszcze większą ochotę, by komuś „przyłożyć” retorycznie, choć i to już staje się luksusem.
Zadziwiające, jak szybko ludzkość zrezygnowała z uprzejmości. Może się znudziła? Może uznano ją za relikt czasów, gdy ludzie rozmawiali ze sobą, zamiast zagryzać się memami i statusem moralnego zwycięzcy? W każdym razie widzę jedno: przestaliśmy być dla siebie przyjaźni. Wyrozumiałość została zepchnięta na margines albo nawet skryła się w najdalszych zakamarkach naszej duszy. Empatia umarła nie w cierpieniu, tylko w hałasie własnych przekonań i samouwielbienia. Dziś nawet drobne gesty, które kiedyś były normą, jak uśmiech w tramwaju, przepuszczenie kogoś w drzwiach, drobna pomoc sąsiedzka, traktowane są jak akt heroizmu albo rzadki dowód niezwykłej tolerancji. A przecież nie o bohaterstwo tu chodzi, tylko o zwykłą przyzwoitość.
Ludzie dziś nie tylko kochają siebie, oni adorują siebie jak bogów, i to takich małych, kapryśnych, obrażalskich, a te wszystkie drogi prowadzą do „ja”. Zwracanie uwagi na innych, tylko wtedy, jeśli można dzięki temu zabłysnąć. Rozmowa, owszem, ale wyłącznie w formule pojedynku. Dyskusja, jedynie po to, by kogoś zdemaskować, upokorzyć lub wykasować z internetowo-publicznej przestrzeni, czyli tego nowego Olimpu. A kto nie klaszcze mojej racji, ten zdrajca, jest niemoralny, zacofany albo… o ironio… „niecywilizowany”. Słowo „szacunek” zostało wyparte przez „osąd” i „wiralową reakcję”. Każda opinia jest miernikiem moralności, a każda moralność wymaga natychmiastowej próby generalnej, oceniania i linczu.
Jako człowiek niewierzący nie mam potrzeby ani udowadniać swojej niewiary, ani nikomu jej wciskać. Nie czuję też konieczności zmieniania świata w karczmę bez krzyża nad drzwiami. I właśnie dlatego dziwi mnie, jak wielu ludzi – zarówno wierzących, jak i tych niewierzących – zamienia poglądy w pałki, symbole w tarcze, a tożsamość w broń masowego rażenia. Wiara stała się dla jednych punktem do moralnego podwyższenia, dla innych celem do wysadzenia z hukiem. Tymczasem można inaczej, bo można nie czynić bliźniemu świństwa nawet bez kajania się przed niebiesiem. Można uszanować drugiego bez fanfar, procesji i ideologicznych deklaracji.
Czy to nadal możliwe? Chciałbym odpowiedzieć bez wahania „tak”, ale widząc, co dzieje się w Europie – niby nowoczesnej, niby racjonalnej, niby światłej – zaczynam się zastanawiać, czy to „tak” nie musi zostać poprzedzone pracowitym „jeszcze nie, ale spróbujmy”. Bo dziś nawet tradycja, która miała scalać wspólnoty, jest traktowana jak przeszkoda na drodze do „ja”. Jedni chcą ją zaorać, drudzy znów zrobić z niej betonową barykadę, ale w tym wszystkim człowiek zapomina, że nawet ateista nie musi gardzić kulturą, z której wyrósł, tak samo jak katolik nie musi odpalać świec dymnych na widok inności. Czasami mam wrażenie, że tradycja w Europie stała się albo dekoracją w muzeum, albo kartą przetargową w politycznej grze. Ani jedno, ani drugie nie służy człowiekowi, który przecież mógłby po prostu żyć w spokoju z innymi.
Życzliwość nie wymaga chrztu, komunii ani apostazji, nie trzeba też przysięgać na Jowisza ani na konstytucję, żeby przepuścić kogoś w drzwiach albo powstrzymać się od złośliwego komentarza. Ateista może być przyzwoity nie dlatego, że „też ma wartości”, tylko dlatego, że bycie człowiekiem nie musi być opatrzone logo religii albo antyreligijnością. Uprzejmość nie pyta o światopogląd, natomiast agresja – owszem – szuka go jak psa do szczucia. I tu widzę największą paradoksalną tragedię współczesności, bo nienawiść wymaga ideologii, ale życzliwość nie wymaga niczego. Może właśnie dlatego nikt już nie inwestuje w uprzejmość, bo nie daje nagrody w postaci lajków, statusu ani poczucia moralnej wyższości.
Patrzę na współczesne społeczeństwa i widzę ludzi, którzy więcej energii wkładają w to, kogo potępić, niż w to, komu pomóc. Łatwiej dziś komuś przypisać winę niż podać rękę. Chętniej się obrażamy, niż słuchamy, a przecież kiedyś, zanim staliśmy się miliardami samotnych satelitów krążących wokół własnego ego, potrafiliśmy choć przez chwilę być wspólnotą, nawet jeśli budowaną na niedoskonałościach, różnicach i cichym przyzwoleniu na inność. Nie trzeba szukać daleko i pamiętam jeszcze momenty, gdy uśmiech sąsiada w bloku potrafił rozjaśnić dzień, a rozmowa w kolejce nie była wojną. Dziś kolejki przeradzają się w poligony uprzedzeń, a każda wymiana zdań grozi wyrokiem, na szczęście jeszcze tylko moralnym.
Paradoks naszych czasów polega na tym, że ludzie potrafią się zjednoczyć, ale głównie w nienawiści. Razem świetnie idzie nam wytykanie, tropienie, bojkotowanie i linczowanie, ponieważ teraz wspólne dobro jest passé, a wspólny wróg – zawsze na czasie. I nie ma tu znaczenia, czy ktoś wierzy, nie wierzy, czy modli się do Boga, rozumu, czy własnego odbicia w ekranie smartfona, a tylko dlatego, że wszyscy nagle stają się bohaterami konfliktu, a zwyczajna, cicha życzliwość jawi się rewolucją.
Czy można powrócić do zwykłej życzliwości? Tak, jeśli przestaniemy się prześcigać w roszczeniu sobie praw do nieomylności. Jeśli uznamy, że przekonanie nie jest pałką, tradycja nie jest grzechem, a ateista nie jest wrogiem wierzących i kosmosu. Wystarczy wreszcie przestać celebrować własną rację jak objawienie, a zacząć cicho robić rzeczy przyzwoite, nawet bez świadków, nawet jeśli nikt tego nie zauważy i nawet jeśli nie da się tego zamienić w tytuł wiralowego filmiku.
Bo może największym dramatem człowieka XXI wieku nie jest brak u wierzących i niewierzących Boga, tylko brak człowieka w człowieku. A kiedy będziemy umieli to zrozumieć, choćby w małym gestie, choćby w drobnej życzliwości… wtedy, i tylko wtedy, możemy mówić o prawdziwej nadziei i człowieczeństwie.
Bogdan Feręc
Photo by Dani Zapater on Unsplash


