Site icon "Polska-IE najbardziej politycznie-społeczno-gospodarczy portal informacyjny w Irlandii
Reklama
Reklama

Współpraca UE z Mercosur to hipokryzja „level hard”

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Unia Europejska lubi mówić o wartościach. O ekologii, zdrowiu publicznym, o konieczności ochrony środowiska dla przyszłych pokoleń. Lubią to zwłaszcza urzędnicy z Brukseli, którzy w weekendy zakładają lniane marynarki i głoszą kazania o „zielonej transformacji”, choć na spotkania z mieszkańcami Starego Kontynentu wciąż latają w 3 osoby kupionymi za nasze podatki odrzutowcami. Kiedy jednak przychodzi co do czego, wartości zamieniają się w tabelki, wykresy i wtedy się okazuje, że można bez mrugnięcia okiem podpisać układ z krajami, w których na hektar leje się kilkanaście litrów pestycydów, w tym takich, które w Europie od lat są zakazane.

Weźmy na warsztat Brazylię, czyli najważniejszego członka bloku Mercosur. To właśnie z nią Unia Europejska prowadziła intensywne rozmowy handlowe, by następnie podpisać umowę o dostarczaniu płodów rolnych, choć nie wszystkie kraje członkowskie chcą się na jej ratyfikację zgodzić. Wracając jednak do clou, w 2004 roku Brazylijczycy używali średnio 3,7 kilograma substancji czynnej na hektar, a dziś to już ponad 12,6 kilograma. Skok trzykrotny, a jeśli porównać do Polski – sześciokrotny. W tym samym chemicznym pakiecie idą substancje, których nazwy w Europie brzmią jak zaklęcia z podręcznika toksykologii: atrazyna, chloropiryfos, mankozeb, acefat. Część z nich zniknęła z unijnych rejestrów jeszcze w poprzedniej dekadzie, bo udowodniono ich rakotwórczość, neurotoksyczność, zdolność do zatruwania wód gruntowych. W Brazylii? Wykorzystywane są na pełną skalę, a ich sprzedaż nawet rośnie z roku na rok.

I teraz pytanie: co robi Bruksela? Ano nic, a nawet więcej niż nic – Bruksela otwiera szeroko drzwi i mówi: „Zapraszamy, przywieźcie nam swoje sojowe pola spryskane glifosatem, swoje krowy pasione na trawie podlewanej atrazyną, swoje kurczaki rosnące w chemicznej kąpieli. My je chętnie kupimy, bo to taniej niż produkować tutaj” i ślad węglowy się obniży.

Ta sama Unia, która w imię Zielonego Ładu zakazuje polskiemu i irlandzkiemu rolnikowi kolejnych preparatów i każe mu podpisywać wniosek za wnioskiem, by móc cokolwiek zastosować. Ta sama Unia, która wmawia rolnikowi z Lubelszczyzny i z hrabstwa Sligo, że jeśli nie ograniczy oprysków, to nie dostanie dopłat. Ta sama Unia, która w 20 lat zmniejszyła dostępność substancji czynnych z 1250 do 270 kilogramów robiąc z europejskiego rolnika chemicznego ascetę. I to wreszcie ta sama Unia, która jednocześnie rozkłada czerwony dywan przed Mercosur, gdzie dopuszczono w 2024 roku rekordowe 663 nowe pestycydy.

Trudno o większą groteskę?!

W tym samym czasie rolnicy w Europie wychodzą na ulice, ich traktory blokują Paryż, Berlin, Warszawę i Brukselę, a oni protestują nie tylko przeciwko biurokracji i zakazom, ale właśnie przeciwko nierównej konkurencji. Bo jak można konkurować z towarem zza oceanu produkowanym w warunkach kompletnie innych niż te, które narzuca się tutaj? Francuski, niemiecki, irlandzki, czy polski rolnik musi natomiast spełniać normy ekologiczne, ograniczać opryski i raportować wszystko urzędnikom, bo ma być ekologicznie. Brazylijski rolnik, choć to korporacje z Niemiec i Szwajcarii trzymają łapę na brazylijskich polach, leje, co popadnie, byle szybciej i taniej. A ich produkty trafiać mają na ten sam europejski rynek i chyba można pokusić się o stwierdzenie, że będą truć Europejczyków.

Unia udaje, że problemu nie ma, bo przecież „otwieramy się na świat”, „tworzymy globalną wymianę” i „umacniamy więzi handlowe”. Tyle że ta wymiana działa w jedną stronę – my zamykamy własne gospodarstwa pod naporem zakazów i kosztów, oni zalewają nas tanią, chemiczną produkcją. To jest uczciwy handel? To jest europejska solidarność? To jest ochrona konsumenta?

Prawda jest taka, że Zielony Ład coraz mniej przypomina politykę ekologiczną, a coraz bardziej ideologię. To zielona religia, w której eurokraci wcielili się w rolę kapłanów. Oni decydują, które substancje są „grzechem”, a których można jeszcze przez jakiś czas używać. Oni rozdzielają odpusty w postaci ekologicznych certyfikatów. Oni decydują, ile hektarów wolno obsiać pszenicą, a ile trzeba przeznaczyć na „obszary proekologiczne”. I oni, jak średniowieczni inkwizytorzy, ścigają tych, którzy odważą się nie przestrzegać zaleceń.

Tyle tylko, że religia ma to do siebie, że opiera się na wierze, a nie na logice, ponieważ właśnie w ten sposób działa unijna polityka. Wierzymy, że ograniczenie pestycydów w Europie uratuje pszczoły. Wierzymy, że wycofanie glifosatu sprawi, że dzieci będą zdrowsze. Wierzymy, że Zielony Ład zapewni bezpieczeństwo żywnościowe, ale w tym samym czasie importujemy lub będziemy na ogromną skalę importować produkty, które zawierają dokładnie te substancje, przed którymi tak dramatycznie się bronimy. W tym przypadku to już nie jest wiara – to absurd.

Cała ta karuzela absurdu polega też na tym, że Unia nie tylko kupuje brazylijską chemię w formie już przetworzonej, ale sama wysyła tam swoje zakazane środki. W 2018 roku z Europy wyeksportowano ponad 80 tysięcy ton pestycydów zakazanych na jej terytorium. Głównymi odbiorcami były właśnie Brazylia, Ukraina i RPA. Czyli wygląda to tak, że zakazujemy u siebie, sprzedajemy gdzie indziej, kupujemy stamtąd gotowy produkt i udajemy, że mamy czyste ręce i zdrowe jedzenie. Bzdura.

Kiedy rolnicy w Polsce blokowali granice z Ukrainą, ich argument brzmiał jasno: jak mamy konkurować ze zbożem, które przyjeżdża z kraju, gdzie nie obowiązują unijne normy, nie trzeba płacić unijnych podatków i nie trzeba stosować unijnej biurokracji? Teraz dokładnie to samo pytanie trzeba zadać w kontekście Mercosur. Jak polski czy francuski i irlandzki rolnik ma konkurować z brazylijskim, skoro ten ma dostęp do całej tablicy Mendelejewa, a na dodatek ci pierwsi muszą błagać urzędnika w Brukseli o zgodę na oprysk?

Odpowiedź brzmi: nie ma konkurowania! Są tylko pięknie dobrane w zdania słowa, frazesy i zielone broszury, którymi zasypuje się obywateli, bo Unia Europejska nie chce silnego rolnictwa w państwach członkowskich, ona chce zarządzanego, podporządkowanego, zależnego od dotacji. Wtedy można kontrolować wszystko, więc co rolnik posieje, ile wyprodukuje, za ile sprzeda. A jeśli rynek trzeba czymś uzupełnić – sprowadzimy z Brazylii.

Oto istota Zielonego Ładu, który nie jest projektem proekologicznym, a stał się projektem kontroli – wspartym umową z chemicznym Mercosur.

Najbardziej jednak groteskowe jest to, że kiedy rolnicy protestują, unijne media nazywają ich „antyekologicznymi populistami” albo „zagrożeniem dla przyszłości Europy”. Rolnik, który nie chce bankrutować, staje się wrogiem klimatu. Tymczasem prawdziwi truciciele siedzą za oceanem i śmieją się w kułak, bo wiedzą, że Bruksela sama zrobi wszystko, by ich produkty wjechały do Europy bez żadnych przeszkód.

Można by się jeszcze łudzić, że chodzi o dobro konsumentów, ale przecież wiadomo, że nie. Chodzi o biznes, a w biznesie nie ma miejsca na ideologię – ideologia jest tylko parawanem. Tak samo jak zielone hasła, które mają przykryć fakt, że jedząc brazylijską wołowinę, konsumujemy atrazynę, a pijąc mleko od krów karmionych brazylijską soją, połykamy chloropiryfos.

Na końcu tej układanki zostaje pytanie: dlaczego w ogóle udajemy, że mamy jakieś normy? Po co zakazywać czegoś w Europie, jeśli i tak sprowadzamy to z zewnątrz? To tak, jakby zakazać palenia w knajpach, a potem serwować klientom dania z kuchni zadymionej papierosami. To nie jest logika – to kpina. Może więc rzeczywiście lepiej byłoby wrócić do punktu wyjścia. Skoro i tak jemy brazylijskie trucizny, to niech polski czy niemiecki oraz irlandzki rolnik też ma prawo ich używać. Przynajmniej byłoby uczciwie. Dziś mamy jednak sytuację, w której tutaj Bruksela zakazuje, a potem importuje. To już nawet nie hipokryzja. To autoironia i próba zrobienia z Europejczyków idiotów.

I tak oto Zielony Ład, zamiast chronić obywatela, zamienia się w Zielony Absurd, a Mercosur staje się dla Brukseli tym, czym kiedyś były kolonie dla Londynu i Paryża – źródłem taniego surowca, zdobywanego bez oglądania się na koszty społeczne i środowiskowe. Europejczycy mają to wszystko dla odmiany łykać z uśmiechem, popijając sojowe latte z domieszką metali ciężkich i trucizn powodujących choroby nowotworowe.

Bogdan Feręc

Photo by Henry Lim on Unsplash

© WSZYSTKIE MATERIAŁY NA STRONIE WYDAWCY „POLSKA-IE” CHRONIONE SĄ PRAWEM AUTORSKIM.
Reklama
Reklama
Reklama
Exit mobile version