Site icon "Polska-IE najbardziej politycznie-społeczno-gospodarczy portal informacyjny w Irlandii
Reklama
Reklama

Sephora ze szkolnej ławki

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Świat się kończy nie wtedy, gdy politycy podpisują kolejne traktaty o ratowaniu klimatu, tylko wtedy, gdy człowiek siedzi w biurze, patrzy przez okno i myśli: „czy to szkoła, czy casting do nowej edycji Love Island: wersja gimnazjum”? Bo ja mam za biurem taką instytucję edukacji publicznej, której absolwentki 14–15-latki, a może młodsze, cholera wie, wyglądają jakby urodziły się już w Sephorze, a pierwsze słowo, jakie wypowiedziały, to „konturowanie”.

Odkąd zaczął się wrzesień, każdego dnia mam ten sam spektakl. Ostatni dzwonek, wrzask, tłum, a potem pochód kolorowych ofiar TikToka. Twarze jakby ktoś je upudrował łopatą, brwi narysowane od cyrkla, rzęsy dłuższe niż średnia długość wakacji nauczyciela. Cienie na powiekach w ilościach, którymi można by obmalować połowę hrabstwa i jeszcze zostałoby trochę na probostwo w Oranmore. Patrzysz na jedną – i wiesz, że gdyby zdjąć ten makijaż, to można nim obdzielić trzy kolejne, a jeszcze zostałaby próbka gratis do magazynu dla emerytek.

Wyglądają, jakby każda miała osobistego charakteryzatora od teledysków disco polo. Usta powiększone konturówką tak grubą, że wygląda to jak test mazaków na wypukłym kartonie. Podkład nakładany tak hojnie, iż mam wrażenie, że gdzieś w Irlandii stoi pusty magazyn, a L’Oreal zgłasza Gardzie zaginięcie zapasów. Rumieńce jak z symulatora odmrożeń, czyli róż w ilości przemysłowej, jakby dopłacali za każdy dodatkowy gram.

Ale twarz to dopiero preludium, bo jest jeszcze ubiór. Tutaj też sporo się dziej, bo to miniówka o szerokości paska do walizki, spod której wystają cieńsze sznurki, niż mam w mojej podwórkowej suszarce. Bluzy crop-topy, które więcej odsłaniają, niż zakrywają, kurtki z futerkiem – żywcem zdjęte z amerykańskich alfonsów i legginsy tak obcisłe, że aż znak wodny producenta można rozpoznać bez powiększania. Nie wiem, czy to strój do szkoły, ucieczki z domu, czy do „pracy”, ale przecież w czasie lekcji to jednak nie wyglądają ja dz*wki na urlopie.

Ciekawe są też buty. Trampki białe jakby prano je w wybielaczu na dopalaczach, albo kozaki do połowy uda, bo nic tak nie pasuje do irlandzkiej jesieni jak styl „tancerka z klubu Miami na artystycznej przerwie”. Do tego torebeczki wielkości portfela, ale z dumą noszone jak symbol klasowego statusu.

I stoją tam na chodniku, nosząc na twarzach całą walizkę kosmetycznej rozpaczy, dyskutując o dramach w internecie, jakby właśnie świat miał się kończyć. A człowiek patrzy i myśli, to są dzieci… Dzieci, które przed chwilą uczyły się matematyki, przecież wyglądają, jakby biegły do klubu, w którym sprawdzają dowód tylko po to, żeby zobaczyć, czy klientka ma minimum followersów.

Tu zaczyna się kolejny dramat – tym razem wychowawczo-estetyczny: one nie wyglądają dojrzale, a bardziej groteskowo, bo bardziej, jakby ktoś wziął jej własną matkę z reality show, zmniejszył jej wzrost do 150 cm, zostawiając cały makeup i kazał paradować z zeszytem do biologii. One nawet nie próbują być subtelne – robią wersję „pełna charakteryzacja na randkę z kamerą”. W wieku, w którym człowiek powinien mieć trądzik i plecak wielkości szafy, one mają rozświetlacz na kościach policzkowych i tipsy jak u kury znoszącej jajka Fabergé.

I ktoś powie: „Ale przecież moda, takie czasy, nie przesadzaj”. Nie, ja nie przesadzam, ja tylko opisuję rzeczywistość, którą widzę za oknem, i która zaczyna wyglądać jak parodia samej siebie. Bo te małolaty nie malują się „trochę”. One malują się jak influencerki na koniec świata, a makijażu jest tyle, że gdyby to wszystko zebrać z 30 twarzy, można by przemalować piętrowy autobus i dwa niewielkie kioski.

Mam też czasami wrażenie, że ostatnią osobą, która jeszcze widziała ich prawdziwe twarze, jest lekarz, gdy wyrabiał im kartę zdrowia w podstawówce. Reszta społeczeństwa zna tylko wersję „filtr + ring light”. A jak to zmyją na noc, to chyba same boją się spojrzeć w lustro, bo nie wiadomo, kto tam siedzi – człowiek czy manekin po wstrząsie. Jasne, można się śmiać, można narzekać, ale zaczyna się robić smutno, bo to przecież nie jest wyraz dojrzałości, tylko desperackie wpychanie się w świat dorosłych, ale bez instrukcji obsługi. Każda chce wyglądać „seksi”, ale efekt jest taki, jakby ktoś włączył opcję „makijaż sceniczny” na wysokich ustawieniach w grze komputerowej dla lalek. Tylko że to nie lalki, to dzieci. Dzieci, które mylą puder z tożsamością.

Codziennie widzę ten szkolny kabaret i coraz częściej myślę, że jak tak dalej pójdzie, to niedługo w sklepach obok działu „artykuły szkolne” pojawi się dział „charakteryzacja estradowa dla gimnazjalistek” – z kredkami, szminkami i podkładem sprzedawanym na wiadra, bo inaczej się nie opłaca.

A potem wracają do domów, zmywają ten cały tapetowy dramat i w sekundę znikają, żeby rodzice nie wiedzieli, jak ich ukochana córeczka zawojowuje Galway. Za to ja wiem jedno: jakby zebrać cały makijaż z tej jednej szkoły, co ją mam za oknem, to dałoby się udekorować obsadę trzech telenowel, dwóch parad Świętego Patryka, kilka osób z publiczności i jeszcze zostałby rozświetlacz na weekendowy nocny wypad.

Bogdan Feręc

Photo by Zuoranyi on Unsplash

© WSZYSTKIE MATERIAŁY NA STRONIE WYDAWCY „POLSKA-IE” CHRONIONE SĄ PRAWEM AUTORSKIM.
Reklama
Reklama
Reklama
Exit mobile version