Gdyby Polska była korporacją, a prezydenci – jej kolejnymi prezesami, mielibyśmy do czynienia z jednym z najbardziej absurdalnych reality show w historii biznesu. Oto subiektywny przegląd kadry zarządzającej „Polska S.A.” – od transformacji po czasy współczesne, czyli jak można nie zarządzać, a jednak jakoś przetrwać.
1. Lech Wałęsa – prezes-legendarny założyciel, który nie umiał odejść
Gdy w 1990 roku obejmował stanowisko, wszyscy klaskali. W końcu to on „wygrywał z komuną”, „zakładał Solidarność” i „miał ikoniczny wąs”. Niestety, szybko okazało się, że zarządzanie państwem to nie strajk w stoczni. Zamiast budować zespół, wolał mówić „ja to zrobiłem”, a jego styl przywództwa przypominał połączenie dyktatorka małej firmy z dziadkiem opowiadającym przy obiedzie, jak to „za jego czasów było lepiej”.
Podsumowanie: Zrobił robotę, ale potem nie umiał wyjść ze sceny. Jak każdy założyciel, który myśli, że tylko on wie najlepiej.
2. Aleksander Kwaśniewski – prezes od wizerunku i integracji (oraz grillowania 😉)
Gdy Wałęsa się wykłócał, Kwaśniewski przyszedł i powiedział: „Spokojnie, dogadamy się”. I rzeczywiście – dogadał się z każdym (nawet jeśli czasem kosztem zasad). Wprowadził Polskę do UE, a jego największą umiejętnością było to, że potrafił wypić z jednym szefem rządu wódkę, a z drugim kawę, i obaj myśleli, że to on jest tym ulubionym.
Podsumowanie: Mistrz dyplomacji, choć czasem aż za bardzo. Gdyby korporacje miały swojego „cool prezesa”, byłby nim właśnie on.
3. Lech Kaczyński – prezes od zasad (i nieznośnego charakteru)
Nie da się ukryć – ten człowiek miał zasady. Problem w tym, że miał je tak sztywne, że czasem aż bolesne. Jego prezydentura to ciągłe wojenki, konflikty i „nie, bo nie”. Z jednej strony – szacun za walkę z układami. Z drugiej – no cóż, gdyby korporacyjny compliance officer był jednocześnie upierdliwy jak szef, który sprawdza, czy na pewno wyłączyłeś światło w toalecie, to byłby właśnie Lech Kaczyński.
Podsumowanie: Miał rację w wielu sprawach, ale sposób, w jaki o niej mówił, sprawiał, że nikt go nie słuchał.
4. Bronisław Komorowski – prezes od… no właśnie, od czego?
Gdyby szukać definicji „tymczasowego prezesa”, Komorowski pasowałby idealnie. Jego rządy można podsumować jednym słowem: „stabilność”. Tyle że stabilność ta przypominała raczej sen na kanapie niż dynamiczne zarządzanie. Przegrał wybory, bo jego kampania brzmiała jak ogłoszenie o pracę: „Szukam spokoju. Moje zalety: jestem normalny”.
Podsumowanie: Był jak dywan w biurze – nikomu nie przeszkadzał, ale nikt też nie pamiętał, jaki miał kolor.
5. Andrzej Duda – prezes od marketingu (i politycznego rollercostera)
Gdy zaczynał, wyglądał na młodego, sympatycznego faceta, który może wprowadzić trochę świeżości. Szybko jednak okazało się, że jego główną strategią jest mówienie tego, co akurat chce usłyszeć elektorat partii, z której się wywodzi. Zmieniał zdanie, lawirował, czasem nawet udawał niezależnego – ale ostatecznie zawsze wracał do bazy.
Podsumowanie: Mistrz politycznego przetrwania, choć kosztem spójności. Jak menadżer, który obiecuje wszystkim podwyżki, ale budżetu nie ma.
Wnioski, czyli co nas to nauczyło?
Historia polskich prezydentów to tak naprawdę opowieść o tym, że idealnego szefa nie ma. Jedni byli zbyt uparci, inni zbyt ugodowi, a jeszcze inni po prostu…, byli. Jeśli jednak mielibyśmy wybierać najlepszego prezydenta do korporacyjnego drinka, Kwaśniewski wygrywa bezapelacyjnie. Reszta… cóż, może lepiej niech zostaną przy kawie.
Zostało jeszcze dwóch, bo przecież prezydentem był też generał Wojciech Jaruzelski, ale to prezydent wymuszony, a o Karolu Nawrockim nie można jeszcze pisać, bo przecież jego kadencja trwa zaledwie kilka dni.
Bogdan Feręc
Fot. CC BY-SA 3.0 Marcin Białek